W powieści Grahama Mastertona największe wrażenie robi zestaw łowcy wampirów:

Biblia w okładce z jesionu, duża butelka święconego olejku, para srebrnych narzędzi do miażdżenia kciuków oraz podobna do miażdżenia palców u nóg, srebrny kompas na podstawce z zasuszonymi płatkami dzikich róż, dziewięciometrowy pejcz z plecionego srebrnego drutu, piła chirurgiczna, srebrny garnuszek z czarnymi nasionami gorczycy, dwa pojemniczki z białą i czarną farbą, żelazne gwoździe wyciągnięte z dłoni i stóp Chrystusa, okrągłe lustro z doskonale wypolerowanego srebra, para kleszczy dentystycznych, dłuto rzeźbiarskie i czosnek. Do tego automatyczny kolt kaliber 45, naładowany kulami wykonanymi rzekomo z cynowych kielichów, z których apostołowie pili podczas Ostatniej Wieczerzy. Przyda się też pies.

Właścicielem niewiarygodnego zestawu jest kapitan James Falcon, potomek Amerykanina i Rumunki, który podczas drugiej wojny światowej zajmował się likwidacją wampirów, sprowadzonych przez Niemców z Rumunii. Jednemu z nich, śmiertelnie niebezpiecznemu Dorinowi Duce, udało się jednak zbiec. Po trzynastu latach zaczyna grasować po Londynie, mordując i przemieniając ludzi. MI6 wzywa Jamesa Falcona, by powtórnie stanął do walki z zarazą.

Wampiry Mastertona rozcinają brzuchy i wyrywają serca. Potrafią biegać po murach o wysokości kilku metrów, spacerować po suficie, skakać po dachach, przechodzić przez ściany. Wydzielają odór gnijącego mięsa drobiowego i suszonego kopru. Dzielą się na martwe i żywe. Martwą strzygę trudno rozpoznać na ulicy, chyba że zwróci się uwagę na jej nadzwyczajną urodę i elegancję. To ona roznosi infekcję poprzez połączenie krwi i innych płynów ustrojowych z istotami ludzkimi, co nazywa objęciem. Świeżo zainfekowani to strzygi żywe: wyglądają jak chodzące trupy i sprawiają wrażenie chorych, ale również są bardzo niebezpieczne. Najczęściej atakują trójkami: martwy włazi przez jakąś szczelinę i otwiera drzwi żywym. A potem następuje jatka. I – jak to u Mastertona – nie ma zmiłuj. Co i rusz któryś z bohaterów zielenieje na twarzy i biegnie galopem w krzaki. Ale nie Falcon. Ten pozielenieć może tylko na widok angielskiego jedzenia. Albo od angielskiej pogody. Albo z braku powietrza w dusznych, śmierdzących papierosami angielskich pokojach. Generalnie szkodzi mu wszystko, co angielskie. I chyba nie lubi kopru… .

Choć na początku książki obiecywano nam, że ho, ho, teraz to dopiero zobaczymy wampiry, powieść Grahama Mastertona nie straszy tak jak powinna i pozostaje daleko w tyle za „Miasteczkiem Salem” Stephena Kinga. Niektóre pomysły autora wywołują wręcz mimowolny uśmiech. Nie o to chyba chodziło.