Powieść Władysława St. Reymonta pt. „Wampir” publikowana była pierwotnie na łamach „Kuriera Warszawskiego” pod tytułem „We mgłach”. I faktycznie, więcej w niej mgieł, spirytyzmów i okultyzmów niż tradycyjnego wampiryzmu.
Przy pisaniu książki autor wykorzystał swoje notatki z pobytu w Londynie w roku 1894. Przebywał tam w towarzystwie niemieckiego spirytysty Puszewa, który uczestniczył w posiedzeniu Towarzystwa Teozoficznego. Reymont uważał się za medium, a „Wampir” jest plonem jego okultystycznych zainteresowań, bardzo popularnych na przełomie wieków.
Miejscem akcji jest posępny, bezustannie spowity deszczem Londyn, a jego charakterystycznej mgle poświęca się tyle miejsca, że mogłaby z powodzeniem dołączyć do grona bohaterów (co najmniej drugoplanowych). Narzeka też na tę mgłę główny bohater powieści, a czytelnik ma wrażenie, że jego pogodowe komentarze są żywcem przepisane z notatnika Reymonta:
“- Przecież od listopada nie było ani na mgnienie słońca w Londynie, nic, tylko mgły, deszcze, błoto i fogi, a ja nie mam skóry z waterproofów, więc już chwilami czuję, iż się przemieniam w galaretę, w mglistość, w strugi wody.
– W pańskim kraju nie ma też ciągle słońca – szepnęła ciszej.
– Jest, miss Betsy, jest prawie codziennie, a teraz, w tym dniu, dzisiaj, świeci na pewno, świeci roziskrzone w śniegach, ogromne, jaśniejące, cudowne.. – mówił zniżając głos, wpatrzony w dal nagłych, oślepiających przypomnień.
– Tęsknota – powiedziała cichutko i jakoś dziwnie smutno…”
Zenon opuścił Polskę dziesięć lat temu z powodu nieszczęśliwej miłości. Stał się znanym pisarzem publikującym pod angielskim pseudonimem Waltera Browna. Posiada wyjątkowe zdolności mediumiczne, z których nie zdaje sobie sprawy, a które w pełnym fruwających stolików Londynie staną się źródłem jego nieszczęścia. Poznajemy go właśnie podczas seansu spirytystycznego, będącego pierwszą okazją do zapoznania się ze sposobem, w jaki młodopolski pisarz, znany z opisów wsi, buduje nastrój grozy ( „Siedzieli z przyczajoną uwagą, skupieni aż do martwoty, a pełni szarpiącego niepokoju i ledwie powstrzymywanych dygotów trwogi”). Przełknąwszy „nierozpoznany szelest”, który „marł w mrokach rozłkanym szelestem” (?!), brniemy dzielnie przez kolejne strony na spotkanie wspomnianej już miss Betsy. Postać narzeczonej Zenona to pierwszy element powieści, który w XXI wieku może faktycznie wywołać zgrozę: u feministek. Różowolandrynkowa, „cała w ogniach wzruszenia”, achach i ochach, obejmująca głowę narzeczonego „namiętnie całującym spojrzeniem”, z oczami a to spłoszonymi, a to „przełzawionymi”, panna czemu-nie-odpisujesz i bez-ciebie-sobie-nie-poradzę jest dziś figurą nie tylko anachroniczną, ale też budzącą lekkie poirytowanie. Nuży współczesnego czytelnika także egzaltowany, pensjonarski sposób przedstawiania miłosnych uniesień ( „Przez zielone, wonne, rozśpiewane gaje miłości szli, przez oczarowań i zachwytów niepowrotne chwile zupełnego szczęścia”). Nie zaskakuje natomiast zupełnie fakt, że już po pierwszym spotkaniu z tajemniczą Daisy, Zenon ma dość „kołysania się w rozmarzeniu” i kombinuje, jak tu pożegnać się z ukochaną, która go nagle niecierpliwi, co – oczywiście – nie jest jego winą (ależ skąd), lecz wpływem wyższych sił (a jakże):
„Nie, to nie była tęsknota podobna do tej, jaką uczuwał do Betsy nie widząc jej dni parę, tęsknota miłosna za ukochaną; to było coś stokrotnie potężniejszego i zgoła niezwalczonego wolą ludzką, coś, jak tęskne i nieprzeparte ciążenie asteroid błądzących w nieskończonościach za słońcami lub jak nurt rzek niepowstrzymanie płynących do oceanów”.
Od tej pory półprzytomny, rozdarty wewnętrznie Zenon błąka się po zamglonym Londynie, targany sprzecznymi namiętnościami. Kocha swoją słodką Betsy, jednak coraz bardziej opętuje go rudowłosa femme – fatale. Kim właściwie jest Daisy? Bywa w wielu miejscach jednocześnie, przybiera postacie, jakie chce, bierze udział w obrzędach ku czci szatana. Towarzyszy jej czarna pantera.
„-To wampir! – wyrzekł mr Smith z uroczystą tajemniczością. – Przybiera bowiem jakie chce kształty, aby swobodnie żerować wśród dusz…”
Również Betsy zauważa, że rudowłosa Daisy ma twarz „zmory albo wampira”. W polskich wierzeniach ludowych zmory, zwane też marami, opuszczały nocą ciało nosiciela, by wysysać siły życiowe śpiących. Jako kobieta fatalna, modliszka, byłaby więc Daisy rodzajem wampira psychicznego, żerującego na emocjach i wywierającego destrukcyjny wpływ na mężczyzn, czego dowodem jest postępujący obłęd Zenona.
Powieść Władysława Reymonta to przede wszystkim studium człowieka tracącego zdrowy rozsądek oraz satanistyczno-mediumistyczna historia opętania. Nie zaliczam się do wielbicieli tej prozy, która razi mnie swoją rozwlekłością i odstręcza manierycznym, niestrawnym stylem. Warto jednak „Wampira” przeczytać, by poznać mroczniejszą stronę naszego noblisty.
Dodaj komentarz