Kiedy byliśmy mali, uwielbialiśmy wszelkiego rodzaju kryjówki.

Ze swojego dzieciństwa pamiętam zapuszczoną działkę, porośniętą zdziczałymi drzewami i różnego rodzaju chaszczami, wśród których dominowały uzbrojone w niebezpieczne kolce maliny i pokrzywy sięgające powyżej obsypanych piegami nosów. Wejść tam i nie poszarpać ubrania było nie sposób. Nie sposób było też uniknąć poparzenia wszechobecnymi pokrzywami. Z tych powodów chodzenie na tę działkę należało do czynności kategorycznie zakazanych. Dokładnie dla tych samych powodów biegaliśmy tam latem codziennie. Przeżycia, jakich dostarczało nam to miejsce, były tak silne, że do dziś otaczam pokrzywy szczególnym sentymentem, a ich charakterystyczny zapach przypomina mi tamte lata sielskie i anielskie.

Mojej działki nie znajdziecie w żadnym atlasie. Jest miejscem istniejącym „poza mapą” – tak jak tysiące innych dziecięcych kryjówek, tworzonych zawsze w miejscach opuszczonych przez dorosłych, porzucanych z czasem, ale trwających w naszych najwcześniejszych wspomnieniach. Każde dziecko czuje bowiem potrzebę stwarzania własnych miejsc, kształtowania ich mocą swej wyobraźni: w plątaninie gałęzi potrafi dostrzec dżunglę, a w chybotliwej konstrukcji z krzeseł i poduszek – niezdobytą twierdzę.

„Jesteśmy gatunkiem tworzącym miejsca i kochającym je” – stwierdza we wstępie do swej książki Alastair Bonnett. Tym też tłumaczy niepokój towarzyszący współczesnemu człowiekowi i jego potrzebę ucieczki z ultramobilnego świata. Naszej wrodzonej topofilii, przywiązaniu i miłości do miejsc, zagraża dziś wiele czynników. Zastępujemy unikatowe, niepowtarzalne miejsca nijakimi, identycznymi pejzażami (te same supermarkety, parkingi, magazyny, obwodnice). Ekspansja przeciętnej identyczności na skalę globalną osłabia nasze poczucie tożsamości i sprawia, że tęsknimy za różnorodnością. Dusimy się w betonowo – asfaltowej dżungli, bezradnie patrzymy na wycinkę kolejnych drzew i zagładę kolejnych urokliwych zakątków. Cywilizacja potrzebuje bezmiejscowej przestrzeni, człowiek – staroświeckiego miejsca, z którym jest emocjonalnie związany i które może kształtować na swój indywidualny sposób.

Książka „Poza mapą” jest wyrazem miłości do takich właśnie unikatowych, zaskakujących miejsc. Autor przekonuje nas, że nawet w zglobalizowanym, gruntownie zbadanym świecie odkrywanie wcale się nie kończy:

„Potrzeba ponownego zachwytu nad miejscem, oczarowania nim, jest wspólna wszystkim ludziom. Zatem wybierzmy się w podróż na koniec świata albo na drugą stronę ulicy, po prostu na tyle daleko, abyśmy zdołali oderwać się od tego, co dobrze znane i rutynowe. Mogą to być miejsca dobre albo złe, przerażające albo cudowne – ważne, żeby były niepokorne i nieoczywiste. Jeśli ich nie znajdziemy, stworzymy je. Naszej topofilii nie sposób ugasić ani zaspokoić”.

Alastair Bonnett proponuje nam czterdzieści siedem lokalizacji, z których każda wymyka się definicjom, prowokuje do zastanowienia się nad niedocenianą rolą miejsca w naszym życiu:

„Wypływamy na nieznane wody, wyruszamy do miejsc rzadko nanoszonych na mapy, czasem wręcz w ogóle na nich nieuwzględnianych. Miejsca te są wyjątkowe i prawdziwe. Poza mapą jest książką o pływających wyspach, wymarłych miastach i ukrytych królestwach. Rozpoczynamy od zaginionych, odnalezionych przypadkowo albo w ogóle nieodkrytych miejsc, by następnie przenieść się do tych ukształtowanych w sposób bardziej świadomy. Nie będzie to podróż zawsze lekka, łatwa i przyjemna, albowiem miejsca, które odwiedzimy, pełne są paradoksów i nie dają się prosto zdefiniować. Otworzą przed nami swój zdumiewająco bogaty świat, niemający, jak się prędko okaże, wiele wspólnego z planetą oglądaną przez różowe okulary”.

Tym, którzy dadzą się namówić na wspólną podróż, niejednokrotnie podczas lektury opadnie szczęka. W zdumienie wprawi Was przerażające zjawisko nazywane Pacyficznym Wirem Śmieci. To prawdziwy cmentarz konsumpcjonizmu: dryfująca po oceanie gęsta zupa odpadów, która może mieć powierzchnię niemal dwukrotnie przekraczającą powierzchnię Australii.

„W tej plastikowej zawiesinie można dostrzec pojedyncze piłki, kajaki, klocki Lego, a także mnóstwo butelek i sieci rybackich. (Jak udowadnia Donovan Hohn w książce Moby-Duck, wir jest również cmentarzyskiem kaczuszek do kąpieli).”

Alaistair Bonnett z zapałem i ciekawością dziecka eksploruje miejsca, o których nie słyszały biura podróży. Jego pasja odkrywania nie ma żadnych granic: z taką samą uwagą bada podziemne miasta Kapadocji i jamy lisów miejskich, ukryte w zaroślach. Poznajemy nowojorski Time Landscape (Pejzaż czasu), Architektoniczny Park Sycylijskiej Niedoskonałości, wysepki drogowe, parking portu lotniczego Los Angeles, ukraińskie miasto Prypeć pod Czarnobylem, magazyn wolnocłowy w Genewie, tajne więzienie CIA w Bukareszcie, Księstwo Sealandu założone na platformie wiertniczej i Górę Athos, gdzie kobiety nie mają wstępu. Wszystkie opisane miejsca charakteryzują w ten czy inny sposób swoich mieszkańców, są świadectwem różnych przejawów ludzkiej natury, wyrazem naszego fanatyzmu, braku wyobraźni (lub jej nadmiaru), potrzeby przynależności bądź niezależności, itd. Doskonałym przykładem będzie tu Kijông-dong:

„ Kijông-dong to fałszywka, miejsce, w którym zapalają się i gasną światła w blokach bez szyb w oknach. Kijông-dong nie ma żadnych mieszkańców, nikt też nie jeździ tam z wizytą. Regulatory czasowe włączają i wyłączają oświetlenie, a odpowiednie służby sprzątają ulice. Miejscowość Kijông-dong w Korei Północnej, nazywana Wioską Pokoju, została wybudowana w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku jako wabik na potencjalnych uciekinierów z Korei Południowej oraz na dowód nowoczesności i rozwoju komunistycznego państwa. (…) Oficjalne stanowisko północnokoreańskich władz jest takie, że Kijông-dong to kwitnąca osada i że znajdują się tam duże państwowe gospodarstwo rolne (w którym pracuje dwieście rodzin), a także wiele budynków użyteczności publicznej, na przykład szpital i szkoły. Wioska Pokoju leży na tyle blisko granicy, że wystarczy przyjrzeć się jej przez lornetkę, by przekonać się, że to tylko fasada”.

Konstruktorzy systemów totalitarnych doskonale rozumieli związek człowieka z miejscem i wielokrotnie – mniej (Kijông-dong) lub bardziej umiejętnie – wykorzystywali tę zależność:

„Wyburzając stare obiekty, wymazujemy wspomnienia, opowieści i więzi – wszystko to, co zbliża do siebie członków społeczności i pozwala przetrwać jednostkom. Przeistaczanie złożonych, różnorodnych miejsc w proste i nijakie prowadzi do tworzenia osłabionej kulturowo populacji, niezakorzenionej ludzkiej masy, której jedynym spoiwem jest narzucona odgórnie ideologia”.

Książka „Poza mapą” Alaistaira Bonnetta otworzy Wam oczy. Sprawi, że dostrzeżecie wokół siebie obfitość miejsc, wartych poznania. Może zastanowicie się po raz pierwszy, co jest na końcu tej niepozornej uliczki, którą mijacie codziennie w drodze do pracy? A może inaczej spojrzycie na swój równo skoszony trawnik, identyczny z wszystkimi trawnikami w okolicy i zapragniecie bujnej trawy po łydki oraz naturalnego chaosu przyrody, nieuregulowanego normami Unii Europejskiej i standardami rodem z amerykańskich przedmieść? Cokolwiek to będzie, będzie z Waszym pożytkiem.