Powieś rozum na kołku i baw się dobrze.
„Amazonia” Jamesa Rollinsa to i powieść przygodowa (o ekspedycji do amazońskiego lasu deszczowego), i powieść akcji, gdyż dzieje się tam może więcej nawet, niż byśmy sobie życzyli, i do tego jeszcze powieść katastroficzna, ponieważ konsekwencją wyprawy do wciąż niezbadanego interioru jest rozwleczenie po obu Amerykach niezwykle groźnej epidemii. Trzy w jednym.
„W swojej dżungli Indianie wiedzą najlepiej”.
Trzydziestoosobowa grupa uczestników wyprawy, na której czele stał naukowiec Carl Rand, znika bez śladu w amazońskim lesie deszczowym. Cztery lata później w niewielkiej misji nieoczekiwanie pojawia się skrajnie wyczerpany agent CIA, towarzyszący owej ekspedycji. Na jego ciele znajdują się tatuaże, będące znakiem rozpoznawczym legendarnego plemienia Ban-ali, Krwawych Jaguarów. Nie ma większego tabu niż zakaz wpuszczania tego symbolu na teren wioski, gdyż osoby nim oznaczone przynoszą śmierć. Acha, jeszcze jedno: agent Clark, weteran z Iraku, miał amputowane lewe ramię. Z Amazonii wychodzi z dwoma. A potem umiera.
Niemal natychmiast śladami pierwszej ekspedycji rusza następna, w której bierze udział między innymi syn Carla Randa, Nathan. Wyobraźnię naukowców i wojskowych rozpala myśl o nowym, cudownym leku, umożliwiającym regenerację tkanek. Konkurenci jednak również nie śpią: uczestnikom wyprawy depcze po piętach gang bezwzględnych najemników. Ich celem jest śledzenie ekspedycji i przejęcie wszystkiego, co znajdzie.
„Cały czas trwa tu wojna. Właśnie dlatego dżungla jest takim wielkim magazynem leków. Pomysłowość, z jaką rośliny tworzą swoje narzędzia walki, sprawia, że ich różnorodność znacznie przekracza wszystko, cokolwiek naukowcy mogą wyprodukować w swych laboratoriach”.
Podczas lektury „Amazonii” Jamesa Rollinsa często miałam skojarzenia z czarnobylską Zoną, fikcyjnym literackim miejscem, do którego wchodzisz na własne ryzyko, licząc, że nic cię nie zeżre. Autor (z zawodu weterynarz) puścił wodze fantazji i do przebogatej kolekcji śmiertelnie niebezpiecznej amazońskiej fauny i flory dorzucił jeszcze gatunki zmutowane, pozostające na usługach plemienia Ban-ali. Spotkamy więc gigantyczne kajmany (czterdziestometrowe), zewnątrzsterowną zabójczą chmurę szarańczy oraz jakieś wściekłe i niewiarygodnie drapieżne pseudogremliny z rzeki („żabopiranie”). Jak szaleć, to szaleć.
Jeśli lubicie powieści przygodowe, w których dużo, oj, dużo się dzieje, a nie jesteście czytelnikami przesadnie czepliwymi, możecie po „Amazonię” Jamesa Rollinsa sięgnąć. To niewymagające, rozrywkowe czytadło, napisane przez sprawnego rzemieślnika i ładnie opakowane.
Dodaj komentarz