Tomasz Michniewicz w poszukiwaniu prawdziwego obrazu świata. Dziennikarskie dylematy i dużo znaków zapytania.
„jeśli co pozostanie, to otwarte oczy
tego dziecka, co dzisiaj nie może zrozumieć
naszego świata zamkniętego – i
otwiera usta, aby zadać nam pytanie;
i jeśli nie przestanie powtarzać swych pytań,
da kiedyś naszej prawdzie otwarte świadectwo”
Stanisław Barańczak „Co będzie świadectwem”
Książkę Tomasza Michniewicza otwiera znaczący cytat z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa: „Czemuś, włóczęgo, wzburzał umysły ludu na targowisku opowieściami o prawdzie, o której ty sam nie masz pojęcia? Cóż więc jest prawdą?”
Czy prawdą jest to, co pokazują nam media? Czy obiektywny, niezaangażowany dziennikarz, który fotografuje umierającą z głodu dziewczynkę, daje świadectwo prawdzie czy niemoralności? Dziennikarz za fotkę dostaje Pulitzera, a dziewczynka umiera – sto metrów od stacji żywienia. Zabrakło jej sił, by tam dotrzeć.
„Uczą nas na studiach, że dziennikarstwo to obiektywizm, że mamy opisywać rzeczywistość, nie zmieniając jej, bo to już manipulacja. Że mamy tam być, ale jakby nas nie było.
Pieprzyć to. Ja bym zaniósł tę dziewczynkę na miejsce”.
Tomasz Michniewicz z wiekiem stawia coraz więcej pytań i nie kwapi się już do udzielania jednoznacznych odpowiedzi. Niczym dziecko z wiersza Barańczaka dziwi się naszemu zamkniętemu światu: jego czarno – biały, stereotypowy obraz, wdrukowany nam przez media, nie pasuje do złożonej rzeczywistości. Co w takim razie jest prawdą?
„Świat równoległy” to zapis ośmiu podróży, które uwypuklają te rozbieżności. Michniewicz zabiera nas do Pakistanu, który wygląda jak kraj ogarnięty wojną („Jeden strzelał, a mówią, że strzelała cała wioska. Albo nikt nie strzelał, ale potrzeba było mocnego kadru, więc się kogoś poprosiło”). Po ataku na wspinaczy pod Nanga Parbat turystyka na północy Pakistanu nie istnieje. Najbardziej cierpi na tym lokalna społeczność, dla której turyści byli źródłem utrzymania. Nie oni strzelali, ale to oni ponoszą konsekwencje. To zwyczajni ludzie, bardzo biedni, ale życzliwi i gościnni. Dla ludzi z zachodniego świata mają twarze terrorystów. Tymczasem to właśnie zachodni świat wleciał sobie dwieście pięćdziesiąt kilometrów w głąb ich kraju, by zabić Osamę bin Ladena. Bez pytania o pozwolenie. Po pakistańskim niebie fruwają amerykańskie drony – i znowu nikt o zgodę nie pytał.
“Afganistan jest zaraz za granicą, po sąsiedzku. Pakistańczycy wiedzą, co tam się dzieje. Boją się. Wszyscy tu słyszeli o Task Force 373, amerykańskim oddziale specjalnym, który likwiduje wysokich rangą talibów. Prowadzą zaplanowane operacje, krótkie uderzenia. Wchodzą, likwidują cel, wychodzą. Często zabijają wszystkich świadków, kobiety i dzieci też”.
Tak wygląda rzeczywistość zwykłych Pakistańczyków. Tego jednak nie dowiecie się z telewizji.
“Po 11 września świat się podzielił na pół. My i oni. My ofiary, oni – mordercy. Zabili trzy tysiące ludzi, tego dnia wszyscy byli Amerykanami. Potem kurz opadł i wywieźli gruzy World Trade Center, a wojna przeniosła się gdzie indziej, poza nasz zasięg widzenia. Amerykanie weszli do Iraku śladem broni chemicznej, której nigdy nie było. Weszli do Afganistanu na niekończącą się kampanię, której nie można wygrać. Weszli do Pakistanu, który był i jest jednym z najważniejszych sojuszników amerykańskich w Azji, i zaczęli robić, na co im przyszła ochota. (…)
Co zwykli Pakistańczycy mają z tym wspólnego? Nic. To przecież wielka polityka. A raczej – polityka i biznes, każdy Pakistańczyk to wie. Amerykanie prowadzą wojny tam, gdzie im się to opłaca. Do Iraku zaraz za żołnierzami weszły amerykańskie firmy mające zająć pola naftowe, zdobyć kontrakty”.
Zachodni świat ma wiele na sumieniu. W amerykańskich więzieniach kwitnie działalność gangów – nie ma tu co mówić o resocjalizacji: zarządzającym wiezieniami prywatnym firmom płacą od zajętej pryczy, nie od zbawionego. Jednocześnie Stany Zjednoczone są światowym liderem, jeśli chodzi o trzymanie własnych obywateli w odosobnieniu, a w przypadku osób o czarnej skórze istnieje dwunastokrotnie wyższe prawdopodobieństwo wylądowania w mamrze. Pozornie prawo w Ameryce jest takie samo dla wszystkich. Niektórym jednak nie pozostawia się wyboru. Czarni nie mieli prawa wychodzić poza „swój rejon”. Teoretycznie mogli, ale natychmiast zjawiali się funkcjonariusze i odwozili ich do getta. Czarni nie mogli kupić domu w innej dzielnicy: w umowach na nieruchomości w białych dzielnicach figurował zapis o zakazie sprzedaży domów „niepożądanym mieszkańcom”. Dla czarnych nastolatków wszystkie kluby pozaszkolne były zamknięte: nie mogli wstępować do harcerstwa, uprawiać sportu z „białymi drużynami”, opuszczać wyznaczonych im miejsc. Każdy za to miał prawo ich sponiewierać.
„W kolejnych latach sytuacja jeszcze się pogorszyła. Zastrzelony został Martin Luther King i obiecujący zmiany prezydent John F. Kennedy. Wszyscy, dosłownie wszyscy najważniejsi liderzy czarnej społeczności zostali zastrzeleni przez nieznanych sprawców lub osadzeni w więzieniu. Biała władza prowadziła szeroko zakrojoną akcję przeciwko olbrzymiej grupie własnych obywateli”.
W Los Angeles, najbogatszym mieście najbogatszego stanu USA, pod nosem miliarderów i filmowych sław trwa wojna gangów. Biali bogacze bawią się w najlepsze, a w getcie rządzi śmierć. Nikt tu się nie łudzi, że dożyje czterdziestki. Młodzi przystępują do gangów, bo nie mają innego wyboru. Więzienie im niestraszne – żyją w nim przecież każdego dnia.
„Amerykańskie władze robią to, co robiły zawsze w obliczu takiego problemu. Markują działanie. Zamykają problem w miejscu, które da się odgrodzić, i udają, że usilnie pracują nad jego rozwiązaniem”.
Poukładaliśmy sobie wiedzę o świecie w wygodnych dla nas szufladkach, dzięki czemu możemy żyć spokojnie, z czystym sumieniem, a o zło obwiniać zawsze tych innych. Własnej obłudy i głupoty nie dostrzegamy – ale ci inni znają nasze wady bardzo dobrze. Reportaż o egzotycznych kurortach pokazuje nas wręcz w karykaturalny sposób. Jeździmy w tropikalne raje, do wydzielonych specjalnie dla nas rezerwatów, w których tracimy wszelkie hamulce. Dajemy się oszukiwać w najlepsze, gdyż wykupiliśmy sobie kawałek raju, obrazek jak z folderu reklamowego i oczekujemy, że ten raj na prywatny użytek dostaniemy (ze śniadaniem wliczonym w cenę). Każdego dnia ten Eden ktoś musi jednak wysprzątać z naszych śmieci, przygotować tak, by był zgodny z naszymi fałszywymi wyobrażeniami o życiu w tropikach. Widzimy piękne plaże, palmy, bulimy za przysmaki świeżo złowione i przyrządzone – kilka razy droższe niż te same kupowane przez tubylców na ulicy. Ale wyspy – wysypiska już nie widzimy. Nie za takie dantejskie sceny zapłaciliśmy. A tymczasem na Thilafushi trafiają wszystkie śmieci z hoteli na Malediwach – nasze śmieci.
„Jest azbest, jest rtęć, są smary i oleje, i przemysłowe detergenty pozwalające zwiedzić całą tablicę Mendelejewa. Przewala się to, mieli, składuje. W końcu podpala, żeby niebo zabrało, co się da, robiąc miejsce na następną porcję. Czterysta ton śmieci przypływa na Thilafushi każdego dnia. Na wysypisku brakuje przestrzeni, nie są w stanie palić wystarczająco szybko. Wtedy zrzucają hałdy śmieci do wody i przysypują piaskiem z dna, w ten sposób sztucznie powiększając wyspę. (…) Ryby to potem połkną razem z glonami i morską drobnicą. Ptaki wydziobią, nałykają się wszystkiego, co wpadnie do wody. Potem zjemy to my, z talerzy i półmisków. Świeża ryba, dzisiejszy połów, w imbirowo-czekoladowym sosie, z nutką granatu i kolendry, za czterdzieści dolarów porcja, woda do kolacji za cztery”.
W swojej książce Tomasz Michniewicz pokazuje nam, że tak naprawdę niewiele wiemy o świecie. Niczym stado baranów powtarzamy truizmy, które wdrukowały nam środki masowego przekazu, w tym nastawiona na poszukiwanie sensacji i zadowalanie najpospolitszych gustów telewizja. Aby dotknąć prawdziwej natury świata, trzeba zejść z utartego szlaku i pytać, pytać, pytać, niczego nie przyjmując na wiarę i nie oczekując wygodnych, łatwych odpowiedzi. Tym, którzy są na to gotowi, lekturę „Świata równoległego” Michniewicza z przyjemnością polecam.
Dodaj komentarz