Rzecz o skrzatach, wodnikach i rusałkach.
Jeśli chcecie się dowiedzieć, jak kracze samiec bąka i skąd wzięły swą nazwę bogunki, sięgnijcie po bogato ilustrowany i pięknie wydany „Bestiariusz słowiański”, który zdążył już zainspirować twórców gry „Wiedźmin III. Dziki Gon”. Paweł Zych i Witold Vargas w zapomnianych wierzeniach naszych przodków odkryli prawdziwą kopalnię oryginalnych stworów: nieszkodliwych, przyjaznych, pomocnych, ale też przerażających i niezwykle groźnych.
„Przez setki lat historii naszego kraju powstał olbrzymi, barwny i ludny świat polskich wierzeń ludowych. (…) Zapraszamy do podróży śladami opowieści naszych przodków, mitów pełnych słowiańskiej magii tak rzadko obecnej we współczesnej polskiej kulturze”.
Większość fantastycznych istot zaprezentowanych w „Bestiariuszu słowiańskim” jest dziś niemal całkowicie zapomniana: bannik, podobny do owada błotnik, bobo – bobak – bebok – bobok, bzionek, ćmok, ćmuch, julki, klabaternik, mamuna, mrucek, plonek, skuła, smędy, srala, trusia… Zachwycają nas te nazwy, które można przepowiadać sobie jak dziecinną wyliczankę, czerpiąc przyjemność z samego ich brzmienia. Są jednocześnie swojskie i obce. Czerpią z bogactwa naszego języka (stąd uczucie swojskości) i odwołują się do zapomnianych wierzeń (dlatego dla współczesnego Polaka mają posmak egzotyki). Jedne straciły rację bytu w zmieniającym się świecie i odeszły w niepamięć, inne zostały wchłonięte przez chrześcijańskie wierzenia. W bestiariuszu znajdziemy więc zarówno rusałki, jak i anioły, choć te drugie były zbyt dostojne i nieskazitelne, by słowiański ludek mógł się z nimi po słowiańsku zbratać. Pełniona przez anioły funkcja posłańców Boga narzucała pełen szacunku dystans, a ich doskonałość podkreślała boleśnie niedoskonałość kondycji ludzkiej. Nic więc dziwnego, że te niezwykle urodziwe istoty nie były w słowiańskiej mitologii tak popularne jak ich źli kuzyni, którzy dobrze znali pojęcie grzechu i z niejednego dzbana miód pili. Diabły to prawdopodobnie najbardziej rozpowszechnione na naszych ziemiach istoty demoniczne. Najsłynniejszy z nich, Boruta, pamiętał jeszcze czasy przedchrześcijańskie. Dopiero rozbiory położyły kres jego karierze. Wyjątkowo prostoduszny i naiwny Hejdasz przypominał greckiego Pana: „Przystroiwszy rogi polnymi kwiatami, chadzał po polach, wywijając ogonem, pogwizdując wesoło, po prostu ciesząc się życiem”. Diabeł iskrzycki słynął z inteligencji, a Rokita „z potwornej siły i niewybrednego, nawet jak na piekielne standardy, języka”. Bestiariusz wspomina również przedchrześcijańskiego biesa i znanego jeszcze w prasłowiańskich czasach czarta, którego wizerunek pół człowieka – pół kozła zaadaptowano jako jedno z wcieleń szatana.
Naszym przodkom dobrze znane były tak popularne dziś wampiry, chociaż nikomu wówczas w głowie nie postało, by opowiadać o nich romanse. Krew z żywych wysysał szczególnie obrzydliwy bezkost – kiepski kandydat na amanta. Nie lepiej wyglądał wąpierz, choć ten przynajmniej miał ludzkie kształty. Z grubsza. W konkursie piękności bez szans były strzygi, żeńskie demony o starej, prasłowiańskiej genezie oraz ich męskie odpowiedniki – strzygonie. Mimo wszystko mogłyby się dziś zahaczyć w przemyśle modowym: „cięły na ludziach garderobę samym tylko wzrokiem”.
O tym, jak bardzo patriarchalny był to świat, świadczy wizerunek kobiet utrwalony w słowiańskich wierzeniach. Czarnoksiężnik zajmował się magią w sposób naukowy. Wiedza jego koleżanki po fachu mogła być wyłącznie skutkiem konszachtów z diabłem. On prowadził poważne studia, ona zaś urządzała sobie sabaty na Łysej Górze i pląsała nago w świetle księżyca. Pół biedy, gdy była jeszcze względnie młoda (na marginesie wspomnę, że bieda to nieśmiertelny demon występujący pod postacią chudej jak patyk kobiety). Z drugiej strony: z babą nigdy nie wiadomo, młoda czy stara. Pod postacią małej dziewczynki o kruczoczarnych włosach i wielkich, urocznych oczach przemierzała przecież świat Cicha – demon morowego powietrza. Nad brzegami rzek i jezior pląsały uwodzicielskie rusałki oraz ich postarzone wersje, baby wodne. Po lasach straszyły baby jagodowe, a pomiędzy nagrobkami snuły się baby cmentarne. Łatwo zauważyć, że zarówno atrakcyjne, jak i stare kobiety budziły u naszych przodków irracjonalny lęk.
W „Bestiariuszu słowiańskim” znajdziemy także znane wszystkim polskim uczniom dziady, czyli duchy zmarłych przodków, którym wyprawiano uczty. Nie zabraknie również mieszkanki ruchomego domku na kurzej stopie, czyli jędzy – demonicznej istoty często mylonej z pospolitą czarownicą. Nowością natomiast był dla mnie homen: upiorny korowód duchów zabitych przez dżumę. Na ilustracji jego wodzirej wygląda niczym Nicolas Cage w roli Ghost Ridera.
Ma Ameryka Spidermana, a Słowiańszczyzna miała fajermana – choć może nie było się czym chwalić… Odpowiednikiem zachodniego psa Baskervillów był duch czarnego psa z Ogrodzieńca, a greckie Mojry zastępowały u nas rodzanice, trzy słowiańskie demony przeznaczenia. Podejrzewam, że jedyny w swym rodzaju był gnieciuch, a to dlatego, że jego obecność wiązała się z bardzo charakterystycznymi dla nas słabościami:
„Żył w chałupach obok ludzi, a ze swej kryjówki, mieszczącej się najczęściej w komorze, wychodził tylko w nocy. Przyciągała go woń strawionego alkoholu: jeśli wyczuł ją w oddechu śpiącej osoby, siadał na brzuchu lub piersiach ofiary i delektował się zapachem. Uciskał przy tym człowieka tak skutecznie, że niejeden opój i wydmikufel budził się nazajutrz po przepiciu obolały, wyczerpany i kompletnie niezdolny do pracy”.
W „Bestiariuszu słowiańskim” smaczkiem są liczne ciekawostki oraz wypisy z literatury (między innymi z „Nowych Aten” Benedykta Chmielowskiego). Pierwsze skrzypce grają tu jednak ilustracje Pawła Zycha i Witolda Vargasa – co tu dużo mówić: znakomite. Zachwycające już w „Księdze smoków polskich”, w bestiariuszu stanowią najważniejszą część książki i są bezsprzecznie jej największym atutem.
Jeśli właśnie zorientowaliście się, że o mitologii greckiej wiecie więcej niż o wierzeniach własnego regionu, sięgnijcie po tę wyjątkową pozycję i zaproście domowika do swojego domu.
Dodaj komentarz