„Znajdź piękno, bądź spokojny”.

W.H. Murray

Robert Macfarlane, autor „Szlaków. Opowieści o wędrówkach”, przemierzył Irlandię i Wielką Brytanię w poszukiwaniu dzikich miejsc, czyli takich, gdzie wciąż jeszcze rządzi natura. Wspaniałe wyprawy doprowadziły go do wniosku, do którego ja doszłam, przez lata wydeptując ścieżki w najbliższej okolicy własnego domu. Natura jest wszędzie. Dzikość jest wszędzie. Wystarczy wyjść za próg. Wystarczy mieć oczy otwarte.

„Pomyślałem, że te bezimienne miejsca mogą być tak naprawdę ważniejsze niż te okazalsze dzikie krainy, które przez tyle lat pobudzały moją wyobraźnię. Zebrane razem, te małe miejsca utworzyłyby mapę, która nigdy by nie mogła być narysowana przez nikogo, ale która istniałaby w doświadczeniu niezliczonych ludzi”.

„Dzikie miejsca” to zaproszenie do przekroczenia progu domu i wyruszenia w drogę. Nie musi to być od razu wielka podróż. Nie okazałość miejsc jest ważna, ale to, co się w nas pod ich wpływem wydarza. Czasem można objechać pół świata i nie przeżyć niczego. Czasem jedno drzewo może stać się objawieniem.

„Każdego dnia miliony ludzi czują się umocnieni i uszlachetnieni dzięki spotkaniom ze szczególnymi miejscami.

Większość z tych miejsc jednak nie jest oznaczona jako szczególne na żadnej mapie. Stają się szczególne po osobistym zapoznaniu. Zakręt rzeki, styk czterech pól, drzewo do wspinania, fragment starego żywopłotu lub część lasu widziana z drogi, którą regularnie jeździmy – tyle może wystarczyć”.

Miejsca, które odwiedza Macfarlane, są zachwycające i – najczęściej – bardzo okazałe: wędrówkę zaczynamy i kończymy w bukowym lesie, rozciągającym się na południe od miasta autora, ale po drodze zahaczymy między innymi o Ynys Enlli (Wyspę Prądów), sanktuarium Coruisk – legendarną (pod względem odosobnienia) dolinę w najbardziej nieprzyjaznych i gotyckich ze wszystkich brytyjskich gór, zanurzymy się w „morski przestwór” wrzosowisk Rannoch Moor, wstąpimy do prehistorycznego Czarnego Lasu (Coille Dubh), zdobędziemy przylądek Cape Wrath i szczyt Ben Hope („Było to jedno z najmniej gościnnych miejsc, w jakich kiedykolwiek przebywałem”), urządzimy sobie porządny nocny marsz po Górach Kumbryjskich i zbadamy sieci holwegów w hrabstwie Dorset (ten rozdział spodobał mi się najbardziej, gdyż – poświęcony pięknu zaścianka – był najbliższy moim doświadczeniom). Pewnie większość z nas nie będzie miała okazji zwiedzić tych okazałych miejsc inaczej niż za pośrednictwem książek. Niektórym może nie odpowiadać taka literacka turystyka. A jednak książka Macfarlane`a ma jeszcze jedną wartość, być może nawet ważniejszą: uczy nas patrzenia, czerpania szczęścia z krajobrazów – i dużych, i małych, uważności na drobiazgi, dostrzegania piękna wokół nas, a to, moim zdaniem, jest potrzebne człowiekowi tak samo jak codzienne pożywienie i dach nad głową. Po lekturze „Dzikich miejsc” zostaniemy nawróceni na piękno natury, dostrzeżemy świat w ziarnku piasku.

„Coraz bardziej zapominamy, że nasze umysły kształtuje cielesne doświadczenie bycia w świecie – przestrzeń, faktura, dźwięki, zapachy i zwyczaje – a także cechy genetyczne, które dziedziczymy, i ideologie, które przyswajamy. Między fizykalnymi formami otaczającego nas świata a jego odbiciem w naszym wewnętrznym świecie wyobraźni zachodzi nieustająca i budząca grozę wymiana. Odczucie gorącego suchego wiatru na twarzy, zapach odległego deszczu docierający jako strumyk woni w powietrzu, dotyk ostrej ptasiej nogi na czyjejś wyciągniętej dłoni: takie spotkania kształtują nasze istnienie i naszą wyobraźnię w sposób, który wymyka się analizie, ale też i wątpliwościom. Jest coś nieskomplikowanie prawdziwego w doznaniu położenia dłoni na nagrzanej słońcem skale albo obserwowaniu gęstej ruchliwej chmary ptaków, albo patrzeniu na śnieg nieuchronnie padający na wystawioną dłoń”.

Zakochany w naturze Robert Macfarlane (jak się okazuje, mój rówieśnik), opowiada o odległych od cywilizacji miejscach, „gdzie gwiazdy świecą wyraźnie”, a „ślady ludzkiej obecności są znikome lub żadne”. Opowiada, trzeba to podkreślić, wspaniale, zachwycając czytelnika swoją uważnością, ale też poetycką wyobraźnią. Piękne opisy przyrody ubarwiają zaskakujące porównania i metafory. Przykłady? Proszę bardzo:

„Ciemne niebo nad jaśniejącymi akrami piasku, na zachodzie słońce jak pomarańczowy otwór pieca i niezwykle silny wiatr na brzegu. Obserwowałem, jak burza zbiera się w resztkach dziennego światła. Ponad odgłosem wiatru wychwytywałem świergot zwiewanego piasku i zaokrąglony łoskot ciężkich fal uderzających w klify na północ od zatoki”.

„W miarę jak schodziłem niżej, ziemia zaczęła wyzwalać się od zimna. Opłatki lodu trzaskały mi pod stopami. Słyszałem stłumiony chichot roztopowej wody pod stwardniałymi fałdami śniegu. Tu i ówdzie spod bieli wyzierały żółte kępy trawy. Wychodziłem z zimy”.

„Drzewa w odmienny sposób przechowują i pielęgnują czas, więc doświadcza się go inaczej, gdy się jest pośród nich. Dyskrecja drzew, ich cierpliwość są wzruszające”.

Macfarlane z uważnością obserwuje falę, ślad na piasku, korę drzewa, liść, kamyk. Rodzinny zwyczaj każe mu zwozić kamyki („mineralne pocztówki”) i inne znalezione talizmany do domu, co przeraziłoby Henry`ego Davida Thoreau, który zmęczony nużącym obowiązkiem ciągłego odkurzania swej kolekcji, po prostu wyciepał ją za okno.

„Usiadłem i patrzyłem w morze, napiłem się wody i pozbierałem krzemienne otoczaki. Były pięknymi kamieniami do wzięcia. Każdy z innym wzorem. Niektóre zdobiła siatka rozbieganych linii – jak krakelura na starym obrazie olejnym. Część miała bruzdy jak na korze. Inne pokrywały skręty osadu i koloru – kremowe, niebieskie, rudobrązowe – które przypominały znaki na mapach, wskazujące granice, wybrzeża, wyspy, morza, i kojarzyły mi się z futrem fok z Enlli”.

„Dzikie miejsca” to także książka o ludziach, znajdujących upodobanie w obcowaniu z przyrodą i z kontaktu z nią czerpiących ukojenie. Przez karty książki przewijają się dziesiątki znanych nazwisk:

„William Blake postrzegał świat w ziarnku piasku. John Ruskin był zauroczony mchami i porostami na pniach i skałach. Dorothy Wordsworth prowadziła serię pełnych wrażliwości dzienników (…); dokładność obserwacji w nich znajduje potwierdzenie w uwadze Wordswortha w Tintern Abbey o dzikich oczach siostry. John Clare – od najwcześniejszych lat życia miłośnik wiejskich dróżek, ptasich gniazd, nocnych spacerów i wędrówek po polach – zawarł w pięknych prostych wierszach pochwałę krajobrazu w sąsiedztwie swojego domu w Northamptonshire: wiersze wciąż tchną nagłością i zaskoczeniem doświadczanymi w trakcie lat wypadów w okolicę”.

W Barrnhill, na płowych wrzosowiskach najdalej na północ wysuniętej części szkockiej wyspy Jura, George Orwell napisał „Rok 1984”:

„To jasne, że potrzebował dzikiego krajobrazu, żeby stworzyć tę powieść: że istniało powiązanie między tą przekorną krainą, gdzie mieszkał, a autonomią ducha, o której pisał. Odkrył, że na Jurze mógł myśleć i patrzeć z innej perspektywy, inspirowany przez krainę – surową, wdzięczną, wietrzną, morską – która go otaczała”.

Macfarlane opisuje – często tragiczne – historie mieszkańców i pojedynczych ludzi. W rozdziale poświęconym wrzosowiskom przybliża postać W.H. Murraya, niestrudzonego piechura i poszukiwacza dzikiej przyrody, który „aż do wybuchu drugiej wojny światowej, kiedy tylko mógł, zwiedzał wyspy, wrzosowiska i góry Szkocji – o każdej porze roku, nocą i za dnia – podróżował, jak to nazywał, po dzikiej krainie niebios”. Gdy podczas wojny Murray trafił do niemieckiej niewoli, w której – przenoszony z obozu do obozu – spędził całe lata, to właśnie opisywanie utrwalonych we wspomnieniach miejsc – szkockich gór, grani, wrzosowisk – pozwoliło mu przetrwać:

„Marzył o fiołkowym zmroku na wrzosowiskach, zielonkawej wodzie morskich jezior, w których kiedyś się kąpał, niebie o zachodzie, w kolorze kutego złota, widocznym ze szczytu Buachaille, a potem to wszystko spisywał. W ostatnim roku niewoli, wspominał, w ogóle nie myślałem o sobie jako o uwięzionym. Żyłem w górach, miałem w sobie ich wolność”.

Dla Macfarlane`a szczególną postacią był Roger Deakin, autor „Dziennika wód”, który towarzyszył mu w kilku opisanych w „Dzikich miejscach” wyprawach. Przejmujący jest opis śmierci przyjaciela i pustki, którą po sobie pozostawił. Z Rogerem związana jest jedyna w książce wzmianka o Polsce:

„Ogniska skłaniają do dzielenia się historiami, a Roger, którego nie trzeba było nigdy o to prosić, opowiedział mi, jak został kiedyś postrzelony w polskim lesie, ponieważ myśliwy wziął go za niedźwiedzia. Puentą historii, jak się okazało, nie była złość Rogera, że został ranny, tylko jego zachwyt, że ktoś pomylił go ze zwierzęciem”.

Rogerowi Deakinowi Adam Robiński poświęca nieco miejsca w książce „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”. Opisuje jego przyjaźń z Robertem Macfarlane`em, późniejszym opiekunem jego spuścizny, oraz – dość szczegółowo – wizytę Deakina w Polsce w 2001 roku. To właśnie dzięki Robińskiemu na mojej półce zagościły książki Macfarlane`a i Lechosława Herza. Bo tak to już jest z dobrymi książkami: jedna przyprowadza ze sobą drugą, druga przychodzi z trzecią, a trzecia poleca cztery kolejne. Każda zaś utwierdza mnie w przekonaniu, że nie jestem sama. Przynależę do ogromnej społeczności piechurów, którzy niestrudzenie śledzili loty ptaków, cierpliwie obserwowali załamania fal i szukali świata w ziarnku piasku.