„Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy:
z nich zaś największa jest miłość”.
Święty Paweł „Hymn o miłości”
Drugi tom „Łabędziego śpiewu” McCammona nie rozczarowuje: jest nawet lepszy od części pierwszej.
Od zagłady minęło siedem lat. Siedem lat ciągłej zimy, podczas której jedyny znak życia stanowiły czarne kruki. Zanieczyszczona woda osłabia ocalonych, surowy klimat daje się mocno we znaki, brak słońca odbiera chęć do życia. Keloidowe znamiona i olbrzymie, zakrywające oczy i usta narośle, zwane Maską Hioba, szpecą twarze. Brakuje wszystkiego. Brakuje nadziei.
Rusty, Josh i Swan podróżują od miasta do miasta, dając przedstawienia. Swan nie wygląda dobrze. Jej Maska Hioba jest wyjątkowo szpetna, utrudnia mowę i oddychanie, a nawet chodzenie. Dziewczyna wygląda jak potwór, ale jest najbardziej współczującą istotą na ziemi – ten motyw dwóch twarzy, zewnętrznej i prawdziwej, będzie często powracał w książce, przypominając nam raz po raz, że nie należy osądzać innych na podstawie wyglądu. Tak właśnie postępują przywódcy Armii Doskonałych, którzy dawno wyzbyli się wszelkiego człowieczeństwa. Kierują się żądzą krwi i władzy, a ich drogę znaczą mordy, gwałty i zniszczenia.
„- Wojna się skończyła – skrzywiła się Siostra. – O co do cholery się tłuką?
– O ziemię, osiedla, żywność, broń, paliwo; cokolwiek jeszcze zostało. Postradali rozum. Po prostu muszą zabijać, a skoro nie mają pod ręką Ruskich, szukają innego wroga”.
Zanim dojdzie do kulminacyjnego starcia dobra ze złem, drogi nielicznych, ale zdeterminowanych obrońców Swan zejdą się w Mary`s Rest:
„Josh widział wiele paskudnych miejsc, ale to było z nich najgorsze – miasto obcych sobie ludzi, gdzie nikogo nie obchodzi życie i śmierć sąsiada z najbliższej nory. Przenikał je złowieszczy wapor porażki i nieuleczalnej depresji. Nawet powietrze miało woń rozkładu”.
Obecność Swan i jej talent budzenia ziemi do życia przyniosą tej zapyziałej mieścinie nadzieję. O sile tego uczucia najlepiej świadczy przemiana, jaka dokonuje się w mieszkańcach. Ci, którzy nie zadawali sobie nawet trudu, by grzebać zmarłych, wegetujący dotychczas pośród smrodu rozkładających się ciał, mordujący i okradający się nawzajem, nagle zaczynają się zdobywać na ludzkie odruchy. Z przypadkowej zbieraniny tworzy się wspólnota.
„Zapadła długotrwała cisza. Wreszcie mężczyzna z północnym akcentem zwrócił się do Glorii:
– Ma pani jak naprawić te drzwi?
– Nie.
– No cóż… Mam u siebie trochę narzędzi. Dawno ich nie używałem… ale jeśli pani chce, mogę zerknąć.
– Dziękuję. – Propozycja wprawiła ją w osłupienie. Minęło bardzo wiele czasu, odkąd ktokolwiek w Mary`s Rest chciał coś zrobić dla drugiego człowieka”.
Pojawienie się w ludzkich sercach nadziei jest jak rękawica rzucona Szatanowi, który od siedmiu lat baluje na wyniszczonej ziemi, napawając się swoim zwycięstwem. Pod różnymi postaciami zjawia się wśród tych, którzy przetrwali zagładę, by odbierać im resztki człowieczeństwa:
„Gdziekolwiek się pojawiał, wszystko czerniało, więdło i zamierało. Wysysał z całych osiedli nadzieję i współczucie; opuszczał je będąc pewien, że znikną z powierzchni ziemi, gdy mieszkańcy odbiorą sobie życie lub pozabijają się nawzajem. Miał wielki dar. Pokazywał im, jak bezcelowy jest ich żywot i jak wielką tragedię niesie fałszywa nadzieja. Jeśli twoje dziecko głoduje, zabij je – ponaglał konające z głodu matki. Pomyśl o samobójstwie jako o szlachetnym, wzniosłym geście – mówił mężczyznom, którzy przychodzili do niego po radę. Był zdrojem mądrości i chętnie się nią dzielił”.
„Łabędzi śpiew” Roberta McCammona nie jest zwykłą książką z gatunku postapo. To porywająca, baśniowa opowieść o wartościach, które spajają ludzkość i czynią z niej wspólnotę. Wiara, nadzieja, miłość – te trzy. Bez nich bylibyśmy niczym.
Dodaj komentarz