Dawno dawno temu uwikłaliśmy się w romans z ogniem…

„Wania musi uwierzyć, że nie zawahamy się nadstawić własnych tyłków, by dać im łupnia. I, szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek z nas chciał siedzieć bezczynnie i czekać, aż Ruscy zrzucą nam na głowy cały swój złom, zanim my wpakujemy w nich to, co mamy. Niezależnie od strat”.

Nie wiadomo, kto pierwszy wypuścił bomby. Dla ocalałych nie ma to znaczenia. Wszystko stało się tak szybko – tak szybko… Szczęśliwi ci, którzy zginęli na miejscu. Że już nie cierpią. Że nie muszą tego oglądać. Prawdziwe piekło czeka tych, którzy przeżyli.

„Dzienne światło miało kolor skrzepłej krwi i było tak matowe, jakby sączyło się przez kilka warstw gęstej gazy. Mimo to musiała zmrużyć oczy.

Niebo nie przypominało niczego, co dotąd widziała. Nad Manhattanem kłębiły się brudnobrązowe chmury, a z ich wnętrza strzelały błękitne smugi błyskawic. (…) Po chwili zobaczyła również to, przed czym jej umysł do tej pory się bronił: płaskie, zwęglone szczątki, w niczym nie przypominające już ludzkich istot. Leżały u jej stóp, jakby ktoś wygarnął je z popielnika. Zaśmiecały ulicę, zwisały z okien samochodów, jeden spowijał resztki roweru, inny szczerzył zaskakująco białe zęby w bezkształtnej, poczerniałej twarzy. Setki trupów walały się po ulicy, poskręcane szkielety tworzyły scenerię surrealistycznej makabry.

Błyskawice rozświetlały półmrok, a wiatr zanosił się upiornym, potępieńczym szlochem”.

Ocalali są poparzeni i zdruzgotani – uciekają ze spopielonych miast, ale śmierć podąża za nimi. Umierają w wyniku choroby popromiennej, z głodu i ran, zamarzają w swych cienkich ubraniach, gdy temperatura ulega gwałtownemu obniżeniu. Tracą rozum, poddają się rozpaczy, odbierają sobie życie. Padają ofiarą wygłodniałych wilków i bezwzględnych współtowarzyszy. Człowieczeństwo i bestialstwo. Wyciągnięta ręka. Zaciśnięta pięść. Przyjaciel czy wróg? Rzuć monetą. Albo uciekaj. Może przeżyjesz.

Jest diabeł. I jest dziewczynka. Zagłada i nadzieja. On tańczy na ruinach miast, upaja się pieśnią miażdżonych stopami ciał. To jego czas.

„Tak długo czekał: nosił wiele skór i wiele twarzy, a chwila zbliżała się, zbliżała coraz szybciej. Wieloma oczami oglądał ich pęd ku zagładzie; węszył w powietrzu ogień, dym i krew – najbardziej podniecające z perfum”.

Dziewczynka ma na imię Swan („Tak naprawdę Sue Wanda. Ale mama z dwóch imion zrobiła jedno, i wyszło Swan. Jak łabędź”). Mamę szybko zabiera choroba popromienna, ale ktoś tam na górze dba o to, aby dziecko przetrwało. Dziecko, które rozmawia ze zwierzętami. Dziecko, pod którego dotykiem spopielała ziemia wydaje życie. „Chroń dziecko” – słyszy Joshua.

„Wiatr dął im w twarze. Starała się utrzymać Płaksę i nie spaść z konia. Miała wrażenie, że torują sobie drogę przez mrok, zostawiając za sobą wstęgę świetlistych iskier.

– Chyba wyjechaliśmy z Kansas! – krzyknęła przez ramię do Josha.

– I bardzo dobrze! – odkrzyknął.

Gnali przez burzę ku nowym nieznanym ziemiom. A z tyłu za nimi pomykał zziajany, kudłaty, mokry terier”.

Siostra Nawiedzona, bezdomna posiadająca wyłącznie torbę i swoją wiarę, podąża wytrwale w kierunku wskazywanym przez niezwykły pierścień, znaleziony na gruzach. W stronę Swan. Po piętach depcze jej diabeł. On także nie jest sam. Ścieżki jego wyznawców łączą się tak samo jak drogi obrońców dziewczynki. Nastoletni socjopata Roland gorliwie służy obłąkanemu pułkownikowi Macklinowi, który na gruzach starego świata chce zbudować nowy, podporządkowany Armii Doskonałych, która wytnie w pień wszystkich chorych, oszpeconych i nieposłusznych. Wielkimi krokami zbliża się konfrontacja dobra i zła, a od jej wyniku zależy przetrwanie ludzkości.

Robert McCammon, autor niezwykłych „Magicznych lat”, rozwija w swej powieści całkiem realny scenariusz. Jego wizja zagłady jest tak sugestywna, że truchlejemy na myśl o kolejnej wojnie, która zmiecie nas z powierzchni ziemi, a nielicznych ocalałych przemieni w zdeformowane, poparzone, żebrzące o wodę zwierzęta, przemierzające chyłkiem krajobrazy rodem z piekła. McCammon miał litość w sercu i zostawił swym bohaterom nadzieję. Czy w rzeczywistym świecie ktoś się nad nami zlituje?

„Każde stworzenie czuje i porozumiewa się na swój własny sposób. Tak twierdzi Swan. Przyglądał się, jak owad z godnym podziwu uporem brnie naprzód. Po chwili zniknął poza kręgiem światła i Josh opuścił rękę.

Kimże jestem, aby go zabijać? – zapytał sam siebie. – Kimże jestem, by zadawać śmierć choćby najnędzniejszej żyjącej istocie?

Nasłuchując zawodzenia wichru w szparach między deskami zastanawiał się, czy ktoś, kto patrzy na nich z góry – Bóg, Szatan lub inna, bezpostaciowa i pierwotna moc, która także śledzi ich walkę o przetrwanie – czy ów ktoś także w ostatniej chwili cofnie wzniesioną do ciosu pięść”.