Bierzemy jednego młodego Polaka, przeciętnego, czyli takiego, który groszem nie śmierdzi, dajemy mu prawdziwie ułańską fantazję oraz marzenia na kieszeń dzianego biznesmena, a potem czekamy, aż uruchomi się słynna polska zaradność.
Oto Tony Kososki i jego nieprawdopodobna podróż po Ameryce Południowej.
Punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Stara to prawda. Miałam okazję porównać dwa spojrzenia na Amerykę Południową: ze strony dobrze sytuowanego Anglika oraz z perspektywy oszczędzającego każdy grosz polskiego studenta. Ten pierwszy nigdy nie martwił się, gdzie przyjdzie mu spać i miał okazję rozmawiać ze znanymi osobistościami. Drugi borykał się z uszkodzonym plecakiem, rozładowanym aparatem, głodem, chłodem, upałem. Zamiast artystów, polityków i kierowników spotykał mieszkańców favel, robotników, kierowców. Wpłynęło to wyraźnie na charakter jego książki.
„Przed wyjazdem do Ameryki Południowej postanowiłem, że kupię wszystko tutaj, bo na pewno będzie taniej. Nie wiem, jak wtedy liczyłem pieniądze, bo aktualnie na koncie miałem zaledwie kilkaset euro, musiałem zapłacić ponad 100 za mieszkanie, a planowałem za tę kasę przeżyć kilka miesięcy w Brazylii, dotrzeć do Machu Picchu, a później wylecieć na Księżyc”.
Wszystko zaczęło się nietypowo, od funkcji wolontariusza mundialu w Rio de Janeiro w 2014 roku. Tym samym nasz bohater naocznie przekonał się, jak wielka jest miłość Brazylijczyków do piłki. Dorównuje jej chyba tylko nienawiść do Argentyńczyków:
„Pod koniec meczu Bośniacy strzelili bramkę kontaktową. Zawsze kibicuję słabszym i tego dnia nie byłem sam. Choć Europejczyków przyjechało niewielu, to trochę ludzi z gola się cieszyło. Wszystko za sprawą Brazylijczyków, którzy mogli dopingować kogokolwiek, byleby nie wygrała Argentyna”.
Liczący się z każdym groszem Polak zwraca uwagę na tak przyziemne sprawy jak ceny w sklepach (kilogram najtańszego żółtego sera – 40 złotych). Jako że nie stołuje się w gwiazdkowych restauracjach, zauważa obleśność miejscowych sklepów, które tylko pozornie starają się przypominać europejskie dyskonty („Tutaj brud widać na każdym kroku”.) Dostrzega wysyłane do pracy dzieci oraz niepunktualność i lenistwo Brazylijczyków, dla których kierowcy zatrzymują się na każde machnięcie ręką. Ceni jednak ich codzienny styl bycia: otwartość, uśmiech, tolerancję. Przede wszystkim jednak Tony Kososki, jak wieku innych przed nim, ulega niezwykłemu czarowi Miasta Boga.
„A Rio jest piękne, wyjątkowe, niepowtarzalne. Znajdziemy tu niesamowite plaże z wodą ciepłą przez cały rok, piękne góry, nawet park, który nie różni się wiele od amazońskiego wilgotnego lasu równikowego. Nic dziwnego, że to tu Chrystus ma swój pomnik.”
Z młodym podróżnikiem mamy okazję zajrzeć do Rocinhy, największej faveli w Ameryce Południowej (100 000 ludzi). Okazuje się, że to zwykłe miejsce, gdzie żyją zwyczajni ludzie pracy, których za zarobione pieniądze nie stać na apartament w Copacabanie. W Rio nie ma niczego pomiędzy: jest albo bogato, albo biednie.
Po zakończeniu mistrzostw Kososki udaje się w dalszą drogę – autostopem. Odwiedza stan Minas Gerais, znany z kopalni minerałów i stolicę kraju, Brasilię. Kalejdoskop kolejnych miejscowości, niektórych oglądanych tylko z okna ciężarówki i już przekracza granicę z Boliwią, zamieszkiwaną przez potomków konkwistadorów, Indian Keczua, Ajmara oraz Metysów. Boliwia to kolejny kraj wszystkiego co „naj”, choć do standardów europejskich jeszcze mu daleko, a dynamit można w nim kupić taniej niż czekoladę. Znajduje się tu największa pustynia solna na naszej planecie – Salar de Uyuni, najwyżej położona przejezdna droga świata (ponad 6000 m) oraz najbardziej niebezpieczna droga świata, położona niedaleko La Paz. La Paz z kolei to najwyżej położona stolica świata, znajdująca się w pobliżu najwyżej położonego jeziora żeglownego i zarazem największego w kategorii jezior wysokogórskich świata – Titicaca. Najwyżej położonym miastem świata jest boliwijskie Potosi (4070 m n. p. m.). Kto to wszystko mierzy?!
W Potosi nasz bohater schodzi do kopalni srebra, założonych w XVI wieku. Zwraca uwagę, jak smutne jest to miasto, w którym jedyne źródło dochodu stanowi bardzo wyczerpująca i niebezpieczna praca w kopalni. Aby zwiedzić olbrzymią solniczkę, zaradny Polak najmuje się jako przewoźnik. W La Paz, uznanym za jedno z siedmiu najpiękniejszych miast na świecie, mierzy się z chorobą wysokościową. W złagodzeniu jej objawów pomaga koka, dlatego tutaj nawet lipton bez żadnych ceregieli sprzedaje herbatkę z koki w saszetkach, a w kioskach można kupić cukierki zrobione z koki. Z inną niebezpieczną rośliną, ayahuascą, Kososki eksperymentuje w amazońskiej dżungli pod okiem szamana. Nad jeziorem Titicaca przygląda się natomiast Indianom, żyjącym na wyspach z trzciny. Jezioro Titicaca jest bardzo ważnym obiektem obecnego do dzisiaj kultu religijnego:
„Według wierzeń Inków, to tutaj, na Wyspie Słońca, która była celem mojej wizyty, urodzili się Manco Capac i jego żona, którzy byli pierwszymi Inkami, Viracocha – bóg, wyobrażany jako biały facet z brodą, oraz samo słońce. Inkowie panowali bardzo krótko i według hipotez byli pozostałością Tihuanacu, którzy zamieszkiwali te ziemie kilkaset lat przed naszą erą, a rozpadli się dopiero w XII w., w wyniku obniżenia poziomu wód w jeziorze Titicaca. Do tej pory w La Paz, podobnie jak w innych górskich miastach, można znaleźć wiele symboli związanych z Tiwanaku, jak malowidła, rzeźby, statuetki. Ludzie zamieszkujący wyspę do tej pory uznają te wierzenia za prawdziwe.”
Tylko w Peru możemy odkryć dawną, prawdziwą Amerykę Południową. Pierwszą i zarazem najstarszą cywilizacją w obu Amerykach była kultura Norte Chico, którą archeolodzy datują na 3000 lat p. n. e. i która znajdowała się około 200 km od dzisiejszej stolicy Peru. Za kontynuację tej kultury uznaje się cywilizację Chavin powstałą w XII w. p. n. e. W trakcie ich panowania w miejscowości Ica pojawił się lud Paracas, dysponujący podobno wiedzą potrzebną do wykonania trepanacji czaszki. Tereny pustynne południowego Peru zamieszkiwali Indianie z Nazca, którzy pozostawili po sobie gigantyczne rysunki.
Na sam koniec – andyjska „ziemia święta”, Cuzco, uznawane przez Inków za centrum wszechświata. Jedyny problem, że do Machu Picchu prowadzi chyba najdroższa kolejka świata. Zaradny Polak musi poszukać tańszej alternatywy.
„Na teren miasta wszedłem jako czwarty. (…) Nie miałem pojęcia, jak wielka jest ta świątynia, nikt nie wiedział, w którym punkcie wyjdziemy. Szliśmy we mgle, z której wyłonił się pierwszy, kamienny budynek z trzcinowym dachem. W tej scenerii wielkiego misterium czułem się tak, jakbym był pierwszym człowiekiem na świecie, który tutaj dotarł. Przestało mnie interesować, ilu jeszcze ludzi dzisiaj tutaj wejdzie. Mieliśmy szczęście, że deszcz nie padał. Jednak modliłem się, aby choć na chwilę chmury się rozstąpiły i pozwoliły mi ujrzeć miasto wraz z górą Huayna Picchu. Podobno z jej szczytu miasto wygląda jak zbudowane na planie kondora.”
Właśnie takie pełne entuzjazmu, fascynacji i wzruszeń podejście Kososkiego do odwiedzanych miejsc wyróżnia tę książkę na tle innych. Zawiera ona opisy trudów i zmagań, przełamywania stereotypów, wewnętrznej przemiany młodego podróżnika, który podczas wędrówki weryfikuje obiegowe sądy i zdobywa nowe doświadczenia, a jednocześnie nie traci zapału i wytrwale realizuje swoje marzenia. Na naszych oczach przyzwyczajony do europejskich standardów Polak zamienia się w autentycznego obieżyświata, który potrafi poradzić sobie bez prysznica, bez łóżka, a nawet bez pieniędzy.
„Stare indiańskie porzekadło mówi, że gdy odrzucisz jedną prawdę, w jej miejsce pojawiają się inne. W moim przypadku oznaczałoby to, że pieniądze zostaną wyparte nowymi, innymi, ciekawszymi, poszerzającymi moje horyzonty możliwościami. Bardzo chciałem zobaczyć, jak zmieni się moje postrzeganie świata, gdy w 100 procentach zdam się na samego siebie i ludzką pomoc.”
Dodaj komentarz