„Posiadłość Blackwood” to dziewiąta część „Kronik wampirów” Anne Rice. Wybrałam ją z dwóch powodów.
Po pierwsze, fantastyczne, malarskie opisy imponującego dworu i jego okolic, w tym niedostępnej Wyspy Słodkiego Czarta, ukrytej pośród dzikich mokradeł. Po drugie, historia Quinna, któremu od urodzenia towarzyszy tajemniczy Doppelganger. Mamy więc do czynienia z osadzoną w malowniczej scenerii opowieścią wampira, który widuje duchy i jest przez nie nawiedzany. Jesteście gotowi? Witajcie ponownie w Luizjanie.
“Ciemność przyszła do Samotni. Dźwięki jakby stały się głośniejsze; nocny krzyk czapli, delikatny szmer zgniłych, mrocznych wód, chrobot małych zwierząt w splątanych koronach cyprysów i eukaliptusów. Czułem woń aligatorów, które obawiały się wyspy tak samo jak ludzie. Czułem gnilny żar. Księżyc był w pełni i stopniowo dostrzegałem kawałek nieba, jasną, metaliczną, niebieską półkulę. Bagna wokół wyspy były najgęstsze – tysiącletnie cyprysy otaczały sękatymi korzeniami brzeg, hiszpański mech zwisał z kalekich konarów. Można by pomyśleć, że chciały ukryć Samotnię, i niewykluczone, że taki był ich cel. Tylko pioruny ośmielały się atakować tych starych wartowników. Tylko pioruny nie bały się legend, które głosiły, że jakieś zło zamieszkuje Wyspę Słodkiego Czarta; wylądujesz na niej i nigdy nie wrócisz.”
Takie opisy sprawiają, że wsiąkamy w książkę Anny Rice jak w bagno – po uszy. Takie opisy ratują powieść przed śmiesznością, ku której ciąży za sprawą manieryzmów jej bohaterów. Pozwalają również przełknąć homoerotyczne wstawki, które są jak zgrzyt piasku między zębami i – przynajmniej w moim przekonaniu – niepotrzebnie wytrącają czytelnika z równowagi. Zachwyty Quinna nad urodą Lestata są tak cielęce i rozwlekłe, że w pewnym momencie chciałam ciepnąć książkę do kąta, ale zaraz potem autorka uraczyła mnie kolejnymi urokliwymi opisami:
“Uwielbiałem kuchnię w takie deszczowe dni, uwielbiałem stać przy tylnych siatkowych drzwiach i przyglądać się falującym płachtom deszczu; kuchnia była ciepła, wypełniona jasnym elektrycznym światłem, z radia leciały złote przeboje albo dziadek grał na harmonijce, było pełno dorosłych, których kochałem i którzy mnie kochali, a z pieca dolatywały smakowite zapachy.”
Parafrazując narratora: „uwielbiam” takie sensualne opisy, pozwalające mi poczuć się tak, jakbym naprawdę znalazła się w odtwarzanym miejscu. Z uwagi na nie mogę wybaczyć bohaterom ich skłonność do hiperbolizacji oraz inne irytujące cechy. Cierpliwość zresztą została mi wynagrodzona, kiedy Tarquin Blackwood, ostatni dziedzic rodu, rozpoczął (wreszcie!) spowiedź swego życia i akcja (wreszcie!) nabrała tempa.
Najważniejszym miejscem w tej historii jest tytułowa posiadłość, będąca dla Quinna całym światem, a przez wiele długich lat – jedynym znanym mu światem, gdyż z powodu Goblina, swego Doppelgangera, chłopiec pobiera nauki w domu.
“Naszym rodzinnym gniazdem jest dwór Blackwood, majestatyczny, jeśli nie przesadnie wielki dom w klasycystycznym stylu, wsparty na wielu ogromnych, olśniewających korynckich kolumnach, niebywała budowla na wzgórzu. Z racji pyszałkowatej urody brak mu wdzięku i godności nowoorleańskich domów, za to jest doprawdy pretensjonalnym pomnikiem chciwości i marzeń Manfreda Blackwooda. Wzniesiony w latach osiemdziesiątych XIX wieku i pozbawiony towarzystwa plantacji, która uzasadniałaby jego obecność, miał jedynie sprawiać przyjemność tym, którzy w nim mieszkali. Cała własność, bagna, ziemia i monstrualnej wielkości dom, jest znana jako posiadłość Blackwood. Dom i ziemie wokół niego są nawiedzane przez duchy, to nie legenda, to fakt. Goblin niewątpliwie jest z nich najpotężniejszy, ale nie jedyny.”
Przebywając w towarzystwie dorosłych, zajmujących się sprawami dworu i nierozerwalnie z nim związanych, Quinn żyje rodzinnymi historiami, widuje duchy, spędza czas na starym cmentarzyku, a jego jedynym rówieśnikiem pozostaje zjawa, która towarzyszy mu od dziecka. Goblin jest jak lustrzane odbicie chłopca: wygląda jak on, nosi takie same ubrania, w przeciwieństwie do leworęcznego Quinna pisze prawą ręką. Nie widzi go nikt inny – do czasu. Zainteresowanie chłopca najwyraźniej dodaje mu sił: przez lata zdobywa nowe umiejętności i staje się coraz potężniejszy, aż w końcu zaczyna zagrażać Quinnowi i jego bliskim. Młody Blackwood, wykończony kaprysami nieprzewidywalnego ducha, bezskutecznie próbuje się od niego uwolnić („Ja jestem tobą – powiedział”), wreszcie osiąga swój cel w trakcie spektakularnego egzorcyzmu. To bardzo ciekawy wątek książki, a wyjaśnienie tajemnicy pochodzenia Doppelgangera usatysfakcjonuje nawet tak czepialskich czytelników jak niżej podpisana.
Kolejny wątek wiąże się z tajemniczą Samotnią i złotym mauzoleum, które szalony protoplasta rodu wzniósł na Wyspie Słodkiego Czarta zanim na dobre przepadł gdzieś na bagnach. W jego testamencie znalazło się ostrzeżenie, że wyspa zagraża „nie tylko ludzkiemu życiu, ale również ludzkiej nieśmiertelnej duszy”. Oczywiście Tarquin Blackwood ignoruje wszystkie dobre rady (także te pochodzące od Goblina), a gdy dociera do Samotni i odkrywa w niej ślady czyjejś nocnej obecności, postanawia przepędzić nielegalnego lokatora. Nie zmienia swej decyzji nawet wtedy, gdy tajemniczy mieszkaniec wyspy wpada do niego z niezapowiedzianą nocną wizytą i próbuje mu stanowczą prośbą oraz wspartą rękoczynami groźbą wybić z głowy te gospodarskie zapędy, co mogłoby się skończyć tragedią, gdyby nie interwencja Goblina. Lojalny duch atakuje napastnika odłamkami luster, ratując skórę Quinnowi – chyba tylko po to, by ten mógł z powrotem poleźć na zakazaną wyspę, gdzie w końcu spotyka go to, czego od dłuższego czasu się spodziewaliśmy: staje twarzą w twarz z wampirem… wampirzycą… wampirą?…. dwupłciowym krwiopijcą o imieniu Petronia.
Oprócz Goblina, wampira i paru pomniejszych duchów ukazujących się to tu, to tam, młodego Blackwooda nawiedza też upiór z prawdziwego zdarzenia: żądna zemsty Rebeka, zaginiona w niewyjaśnionych okolicznościach kochanka Manfreda. Trzeba uczciwie przyznać, że ostatni dziedzic rodu ma bardzo bogate życie duchowe i nie bez powodu w oczach postronnych uchodzi za szaleńca. Zrozumienie znajduje u Olivera Stirlinga, członka Talamaski, tajnej organizacji badającej zjawiska paranormalne. W istnienie Goblina nie wątpi również tajemnicza rodzina Mayfairów, której losom Anna Rice poświęciła osobny cykl książek („Dzieje czarownic z rodu Mayfair”).
To jeszcze nie wszystko. Mamy bowiem wisienkę na torcie. Swoją historię Quinn opowiada Lestatowi, którego przemianą Louis (pamiętacie Louisa?) byłby wręcz zachwycony. W dziewiątej części „Kronik wampirów” Lestat jest już krwiopijcą po przejściach, krwiopijcą poniekąd zreformowanym. Gwiazdą rocka na dodatek. Dla Quinna staje się oparciem, jakiego Louis nigdy w nim nie znalazł, cierpliwym opiekunem i niezawodnym przyjacielem. Nadal jednak pozostaje zakochanym w sobie, narcystycznym bubkiem z chorobliwą skłonnością do młodych dziedziców wielkich fortun.
Czas na podsumowanie. „Posiadłość Blackwood” Anny Rice wymaga od czytelnika sporej cierpliwości i więcej niż odrobiny samozaparcia. Zmanierowani bohaterowie, egzaltowane wyznania i zaskakujące gesty (jak pieszczenie ustami stóp osiemdziesięcioletniej ciotki) potrafią przyprawić o odruch wymiotny. Są to jednak wady charakterystyczne dla całego cyklu, na tle którego historia Tarquina Blackwooda jest jakimś powiewem świeżości, głównie za sprawą nawiedzających go duchów. Pani Rice tradycyjnie wywołuje ambiwalentne odczucia: urzeka malarskimi, działającymi na zmysły opisami, a jednocześnie konstruuje tak irytujących bohaterów, że czytelnik ma ochotę dać im w mordę. Sami zresztą sprawdźcie, gdzie są granice waszej cierpliwości.
Dodaj komentarz