O Antarktydzie jeszcze nie czytałam. Okładka wyglądała świetnie. Wstęp narobił mi apetytu. Niestety, nie najadłam się.
Antarktyda jest rajem dla pedanta i bibliofila: nie ma tam kurzu, bo nie ma roztoczy. Mogłabym zamieszkać pośród lodowców, gdyby nie te odstraszające temperatury. Doskwierałby mi także brak zapachów, których podobno na Antarktydzie również nie ma, ale jak tu wierzyć autorce, skoro dalej sama pisze o pingwinim guanie, że „śmierdzi rybami i zgniłym sianem, z nutą kredy”. Może to nie fijołki i żonkile, ale coś tam jednak przecież czuć.
O faunie i florze tego kontynentu, o następujących po sobie glacjałach i interglacjałach równie dobrze można poczytać w szkolnym podręczniku. O efekcie cieplarnianym także. Jean McNeil, która miała pomóc w nagłośnieniu problemu, jakim są niepokojące zmiany zachodzące na Antarktydzie, niespecjalnie się do tego zadania przyłożyła. Co jakiś czas podrzuca nam fakty, jakby żywcem spisane z fachowej literatury, rozsiane to tu, to tam – czyżby dla uspokojenia sumienia i stworzenia pozoru wywiązania się ze zleconej roboty? Bo choć książka niewątpliwie opowiada o pobycie na Antarktydzie, to nie Antarktyda jest jej głównym tematem. Autorka szukała nowego sposobu na opisanie tego nieprzyjaznego środowiska, czegoś innego od schematycznego: przybył – zdobył/ nie zdobył – wrócił/ nie wrócił. Zamiar chwalebny, ale sposób nietrafiony.
„Dzienniki lodu” są tak naprawdę prywatnym memuarem Jean McNeil, zawierającym bardzo liczne i bardzo osobiste wyznania na temat trudnego dzieciństwa i skomplikowanej młodości. Czytelnik, skuszony podtytułem „Wspomnienia z Antarktydy”, poczuje niesmak. Nie spodziewał się tak osobistych i tak bolesnych wynurzeń związanych, owszem, ze wspomnieniami, ale intymnymi i do tego z Kanady. Że i tu, i tam zimno? To chyba jednak zbyt naciągane uzasadnienie. Gdybym w książce „Wspomnienia z Himalajów” sprzedała wam solidny kawał swojego dzieciństwa spędzonego w Górach Świętokrzyskich, też mielibyście prawo poczuć się oszukani. Wpuściłabym was w maliny. Nie wydaliście 39.90 po to, by czytać o tym, jak dorabiałam sobie na studiach. Ja również nie miałam zamiaru czytać o ciężkim (przyznaję) życiu autorki ani o jej sercowych perypetiach na statku (Max). Tymczasem „Dzienniki lodu” to właśnie taki rodzaj prywatnego sztambucha, udekorowanego pojęciami przepisanymi ze „Słowniczka nazw lodu” i okraszonego opisami skomplikowanych emocji, wywołanych przez pozbawioną horyzontu i życia Antarktydę. Emocji autorki, oczywiście, bowiem tajemniczy kontynent zawsze i wszędzie jest tylko tłem dla introwertycznego i niemożliwie męczącego narratora. Książka jako „relacja naocznego świadka” w ogóle się nie sprawdza: świadek za bardzo skoncentrowany jest na sobie. Tymczasem znacznie ciekawszymi postaciami są ludzie zamieszkujący bazę na Antarktydzie i chwała McNeil za to, że w ogóle ich zauważyła. Nie dziwi mnie też wcale ich – uzasadniona, jak się okazało – podejrzliwość wobec pisarki, pętającej się pod nogami.
Na okładce możemy przeczytać, że ‘Dzienniki lodu” to „książka, na której stronach zostaje przekroczona niejedna granica”. I z tym się wreszcie zgodzę. Tak jest. Niestety.
Dodaj komentarz