„Mężczyźni wciąż objaśniają mi świat. I jak dotąd żaden z nich nie przeprosił mnie za błędne objaśnianie mi rzeczy, na których ja się znam, a on nie”.
W Stanach Zjednoczonych gwałt zgłaszany jest co sześć minut. Na sześćdziesiąt dwie strzelaniny, mające miejsce w tym kraju w ciągu trzydziestu lat, tylko jedna była dziełem kobiety („kiedy mówi się samotny strzelec, wszyscy chcą rozmawiać o samotności i o strzelaniu, ale nie o tym, że ten strzelec jest z reguły rodzaju męskiego”). Rocznie notuje się ponad tysiąc morderstw, dokonywanych przez mężczyzn na partnerkach i byłych partnerkach. To mężowie są najczęstszymi sprawcami śmierci kobiet w ciąży. Kobiety są nagabywane, molestowane, napastowane i ciągle przestrzegane: tego unikaj, tamtego nie rób, nie wychodź z domu, nie myśl, nie mów… Lecz przecież to nie w kobietach tkwi problem. To nie one zagrażają bezpieczeństwu innych, nie one łamią prawo. Może najwyższy czas, by przestać odwracać kota ogonem i – zamiast ofiar – zacząć instruować (i karać adekwatnie do czynu) sprawców? Nie wolno bić. Nie wolno mordować. Nie wolno napastować innych – w pracy, na uczelni, w parku, na ulicy. Jeśli to robisz, to ty jesteś problemem – nie kobieta, którą skrzywdziłeś. Czas nazwać rzeczy po imieniu: to mężczyznom należy tłumaczyć, co wolno, a czego nie; mężczyznom trzeba wybić z głowy przekonanie, że stoją ponad prawem.
I o tym właśnie jest ta książka.
„Mamy do czynienia z urodzajem na gwałt i przemoc wobec kobiet – i w tym kraju, i na całej Ziemi. Przemoc tę jednak bardzo rzadko traktuje się jako problem z zakresu praw obywatelskich czy praw człowieka, jako kryzys, bardzo rzadko nawet w ogóle dostrzega się, że istnieje pewien jej wzorzec. Przemoc nie ma koloru skóry, klasy, wyznania ani narodowości, ale ma płeć”.
Od stuleci usprawiedliwiano mężczyzn, którzy dopuszczali się przemocy wobec kobiet i dzieci – nie inaczej jest w naszym oświeconym dwudziestym pierwszym wieku. Gdy ofiarą przestępstwa pada kobieta, natychmiast zaczyna się znana nam doskonale wyliczanka: bo go sprowokowała, bo się odezwała, spojrzała, bo on szanowany obywatel, a ona nic niewarta, bo był pod wpływem (alkoholu, narkotyków), niepoczytalny, działał w afekcie, a w ogóle to o jakim przestępstwie, molestowaniu mowa? Nic takiego nie miało miejsca, histeryczka coś sobie uroiła. Rozważmy tylko jeden przykład: osiemdziesiąt osiem procent gwałtów w rezerwatach popełniają mężczyźni spoza wspólnoty rdzennych Amerykanów, którzy doskonale wiedzą, że gwałt popełniony w rezerwacie ujdzie im bezkarnie: „ Tyle, jeśli idzie o gwałt jako zbrodnię w afekcie – te gwałty to przestępstwa popełniane na podstawie kalkulacji i z oportunizmu”. Kobiety nie tylko nie są chronione przed tymi czynami: najczęściej to właśnie one zostają ukarane – zamiast sprawców, oczywiście. W trzydziestu jeden stanach Ameryki gwałciciele mają… prawa rodzicielskie. Mało tego: rozważa się wprowadzenie przepisu, który umożliwia gwałcicielowi pozwanie ofiary, jeśli dokona ona aborcji. Takiego prawa prawem już nazywać nie można. To jest po prostu kolejny gwałt – tym razem na Temidzie.
„Kluczem do zwycięstwa w feministycznej walce o to, żeby gwałt, gwałt na randce, gwałt małżeński, przemoc domowa i molestowanie seksualne w miejscu pracy zostały uznane za przestępstwa, jest zapewnienie kobietom wiarygodności i słyszalności”.
Każdy człowiek – mężczyzna czy kobieta – ma prawo odwołać się do odpowiedniej instytucji, jeśli dzieje mu się krzywda: „Właśnie to nazywamy demokracją: każdy i każda ma głos, nikomu nic nie uchodzi na sucho tylko z powodu bogactwa, władzy, koloru skóry czy płci”. Każdy ma prawo głosu, a jednak prawa tego kobietom wciąż się odmawia. Gdy próbują o nie walczyć, zamyka im się usta. Często w sposób definitywny.
„A gdyby ktoś chciał kwestionować, że zastraszanie i molestowanie seksualne w miejscu pracy jest sprawą życia i śmierci, pragnę przypomnieć, że dwudziestoletnia kapral Maria Lauterbach z Korpusu Marines została zamordowana pewnej zimowej nocy przez wyższego rangą żołnierza, dokładnie wtedy, kiedy zamierzała złożyć przeciwko niemu zeznania, oskarżając go o gwałt. Spalone szczątki jej ciała (była w ciąży) znaleziono w ognisku na jego podwórku”.
Nawet jeśli głos kobiety zostanie jakimś cudem usłyszany, natychmiast zostaje on wyśmiany albo uciszony. Kobiety traktuje się protekcjonalnie, lekceważąco, niszczy się ich reputację, podważa ich wiarygodność. W męskim świecie kobieta powinna siedzieć cicho.
„Mężczyzna działa, kierując się przekonaniem, że nie masz prawa zabierać głosu i że nie zdołasz nazwać tego, co się dzieje. Może to się objawić tak, że po prostu przerwie ci i wejdzie ci w słowo przy obiedzie lub podczas konferencji. Może to jednak także oznaczać, że każe ci się zamknąć, że będzie ci groził, jeśli odważysz się otworzyć usta, pobije cię za próbę zabrania głosu albo zabije, żeby uciszyć na wieki. Może być twoim mężem, ojcem, szefem, wydawcą albo nieznajomym poznanym na jakimś spotkaniu lub w pociągu, albo facetem, którego nigdy w życiu nie widziałaś na oczy i który jest wściekły na inną kobietę, ale uważa kobiety za tak wąską kategorię, że w jego oczach ty i ona jesteście wymienialne. Czeka, żeby ci przypomnieć, że nie masz praw”.
Doskonałym przykładem takiego protekcjonalnego stosunku do kobiet jest przytoczona przez Solnit anegdota. Podczas jakiegoś przyjęcia, w którym uczestniczyła z przyjaciółką, Pan Bardzo Ważny przerwał jej wypowiedź i natychmiast zaczął ją pouczać. Udzielił jej wykładu o najnowszej, „bardzo ważnej książce na temat Muybridge’a”, którą powinna znać. Znała doskonale – to ona ją napisała. Jednak Solnit – jak większość kobiet – z miejsca dała się zastraszyć: zaczęła brać pod uwagę, że być może równocześnie z jej książką ukazała się jakaś inna publikacja, którą przegapiła. Skąd ta absurdalna w tej sytuacji niepewność? Z syndromu Kasandry, który polega na odbieraniu kobietom wiarygodności:
„Myślę o Kasandrze, żeglując po niepewnych wodach wojen o gender, ponieważ wiarygodność jest w tych wojnach tak ważną bronią i ponieważ kobietom tak ochoczo kategorycznie się jej odmawia.
Bardzo często kiedy kobieta mówi coś, co podważa opinię mężczyzny, zwłaszcza potężnego lub cieszącego się popularnością (ale nie Afroamerykanina, chyba że mowa o kimś, kogo republikański prezydent nominował właśnie do Sądu Najwyższego), albo kiedy krytykuje ona instytucje, zwłaszcza te, które mają coś wspólnego z seksem, w odpowiedzi zakwestionowane zostaną nie tylko fakty, które przytacza, ale samo jej prawo i zdolność do mówienia.
Bo tak się składa, że szczególnie kiedy kobiety mówią o przestępstwach seksualnych, ich prawo do mówienia, ich zdolność mówienia zostają zakwestionowane. Jak gdyby był to już niemal odruch; z całą pewnością mamy tu do czynienia z wyraźnym wzorcem, który ma za sobą długą historię.
Wciąż jednak, nawet dziś, kiedy kobieta mówi na temat zachowania mężczyzn coś, co wydaje się niewiarygodne, natychmiast pojawiają się oskarżenia o to, że zwariowała, ma urojenia, jest złośliwą konspiratorką, patologiczną kłamczuchą, oszołomką, która nie zna się na żartach, albo wszystkim naraz.
Jeszcze jedno w kwestii Kasandry: niewiara, z jaką spotykały się jej proroctwa, była skutkiem klątwy, którą rzucił na nią Apollo za to, że nie chciała uprawiać z nim seksu”.
Mężczyźni mają tupet, kobiety – zahamowania. Nie jest to efekt różnic biologicznych, lecz konsekwencja wieloletniego patriarchatu, w którym wszelkie mądrości spływały na kobiety za pośrednictwem mężczyzn, jako że kobietom wszystko właściwie było zabronione: kształcenie, głosowanie, decydowanie o własnym majątku i własnym losie. Dostawały tylko ochłapy z pańskiego stołu – to, co łaskawie „zostało im spanjaśnione” (wyjaśnione przez Pana i Władcę):
„Istnieje pewien rodzaj tupetu, który utrudnia kobietom działanie na wszelkich polach: powstrzymuje je przed zabieraniem głosu, a zarazem sprawia, że nawet jeśli odważą się go zabrać, ich głos pozostaje niesłyszalny, zmusza młode kobiety do milczenia, pokazując im (podobnie jak na przykład zjawisko molestowania na ulicy), że ten świat nie należy do nich. Tresuje nas w wątpieniu we własne siły i w samoograniczaniu się, pozwalając zarazem mężczyznom ćwiczyć się w niczym nieuzasadnionej nadmiernej pewności siebie”.
Rebecca Solnit nie jest fanatyczką. Jest realistką. Nie potępia w czambuł mężczyzn jako takich – krytykuje układ, który doprowadził do tak rażących nierówności, leżących u podstaw „kultury gwałtu”. Układ bezprawny, naruszający wszelkie współczesne standardy i godzący w niezbywalne prawa człowieka (rodzaju żeńskiego), a mimo to nadal powszechny i przez znakomitą część (nie wszystkich!) mężczyzn aprobowany, gdyż wiąże się z przywilejami, z których ciężko im zrezygnować (upajające poczucie władzy nad czyimś losem, bezkarne zaspokajanie własnych popędów, wyładowywanie frustracji, itd., itp.):
„W chwilach największego pesymizmu myślę czasem, że kobiety muszą wybierać – między karą za brak podporządkowania a ciągłą karą, jaką jest podporządkowanie”.
Jest taka stara maksyma, o której zawsze staram się pamiętać: „Traktuj innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany”. Odwołuje się ona do elementarnej ludzkiej wartości – szacunku. Szacunek to poszanowanie godności drugiego człowieka, troska o uczucia i dobro innych, ale także dbałość o własną godność (szacunek dla samego siebie). Nie ma jednego bez drugiego. Kto nie szanuje siebie, nie szanuje innych.
7 marca 2019 o 07:19
To jedna ztych książek, ktore powinny być lekturą szkolną, chociażby we fragmentach. Nie znałem wcześniej tych statystyk o gwałtach w rezerwacie, ale nie jestem zdiwiony. W końcu bogaci panowie z USA i Europy jeżdżą do Azji wykorzystywać seksualnie dzieciaki. Bo wiedzą, że tam im nic nie grozi. (“Niewolnice władzy”)
Twoja recenzja przypomniała mi, żeby w końcu sięgnąć po tę książkę. Dziękuję.