„Marzyłam o dniu, w którym dziewczęta (…) będą mogły przychodzić do wybranej przez siebie pracy i nikt nie będzie ich odsądzał od czci i wiary”.

Pierwszy tom serii opartej na pomyśle znanym chociażby z cyklu o Enoli Holmes: w czasach, gdy kobiety miały jedynie pięknie wyglądać i ogarniać dom (tzn. służących), młoda dama ulega niezdrowej fascynacji nauką i w tajemnicy szlifuje swoje zakazane umiejętności. W tym przypadku dziewczę to siedemnastoletnia Audrey Rose Wadsworth, córka bogatego i wpływowego angielskiego lorda, a jej skrywaną pasją jest medycyna sądowa, którą potajemnie praktykuje w laboratorium stryja Jonathana. Uczestniczy również w jego wykładach, oczywiście przebrana za chłopca.

„Nie sądziłam, że tak łatwo jest ciąć ludzkie ciało – w zasadzie niewiele się to różniło od krojenia wieprzowego schabu przed upieczeniem”.

Rzecz dzieje się za panowania królowej Wiktorii, a w dzielnicy Whitechapel szaleje Kuba Rozpruwacz. Audrey Rose dołącza do poszukiwań seryjnego mordercy. Towarzyszy jej najbardziej obiecujący student wuja: inteligentny, czarujący, wysoki i – oczywiście – bardzo przystojny zwolennik dedukcji, Thomas Creswell. Pośród piłek do kości i noży do amputacji rozkwita uczucie, a nad aresztowanym pod zarzutem zamordowania prostytutek wujem zawisa widmo szubienicy.

Książkę Kerri Maniscalco męczyłam przez trzy obrzydliwie nudne wieczory. Ciśnienie podnosiły mi jedynie liczne niekonsekwencje w zachowaniu bohaterki, osoby tak narcystycznej, że aż antypatycznej („Byłam jednocześnie piękna i niebezpieczna. Delikatna róża z kolcami”). Zapatrzona w czubek własnego nosa bogata panienka bez przerwy narzeka na krępujące ją konwenanse, ale sama nie potrafi wsiąść do dwukółki (czeka, aż woźnica jej pomoże). Najpierw beszta brata, że ten zabiera ją do cyrku, kiedy stryj lada dzień może zawisnąć („To nie pora na beztroskę”), a chwilę potem kręci się wokół straganów „niczym szczęśliwe dziecko na wakacjach”. Wścieka się na mężczyzn, że nie doceniają jej umysłu, ale wciąż gada o ciuchach i o swoim wyglądzie („Gdybym wiedziała, że stado koni przyćmi mnie swoją strojnością, mogłabym chociaż ozdobić górę sukni kilkoma drogimi kamieniami”). I, oczywiście, natychmiast zakochuje się w Thomasie, choć od początku twardo się zarzeka, że tego nie zrobi. Wbrew temu, co na każdym kroku deklaruje, swoim zachowaniem jedynie potwierdza opinię mężczyzn, że jest ulepiona „z puchu i białych kotków”. Puch ma też w głowie, niestety. Pewien stopień medycznej wiedzy, którą posiadła, mógłby przeczyć temu stwierdzeniu, ale książka pełna jest takich niekonsekwencji (głupiutkie dziewczątko wyciąga z nieświeżych trupów serca, ale dostaje mdłości podczas oględzin zwłok na miejscu zbrodni, itd.). Audrey Rose marzy o czasach, gdy kobiety będą samodzielne i niezależne, ale sama postępuje tak bezmyślnie, że to mężczyźni muszą ją ratować z rozmaitych opresji (a ona z wdzięcznością ucieka w ich bezpieczne ramiona). W moim przekonaniu to kolejny przykład postaci, w którą autorka przelała własne pensjonarskie pragnienia i nawet wiktoriańska otoczka nie czyni tego faktu mniej żenującym. Mimo obiecujących tytułów, pozostałe części sobie daruję.