Voodoo, zombie, trucizny i tajne stowarzyszenia na Haiti.

„Ni dech, ni ciepło nie wskaże, że żyjesz”.

William Szekspir „Romeo i Julia”

W 1974 roku Wade Davis, wówczas jeszcze student antropologii, zafascynowany dokonaniami profesora Richarda Evana Schultesa, który w samej tylko Amazonii zidentyfikował tysiąc osiemset roślin o leczniczym potencjale, wybrał się w podróż do Ameryki Południowej, by zbierać rośliny. Przemierzył przesmyk Darién i przekonał się, co to znaczy spać na ziemi w lesie w szczycie pory deszczowej. To właśnie dzięki Schultesowi Davis wyruszył później na najważniejszą wyprawę w swojej karierze: na Haiti.

Wszystko zaczęło się od pewnej kolacji w Nowym Jorku, podczas której dwaj wybitni specjaliści psychiatrii zaproponowali młodemu etnobotanikowi, zarekomendowanemu przez Schultesa, podróż „na pogranicze śmierci”. Chcieli, aby zbadał on pogłoski o truciźnie, zmieniającej ludzi w zombie. Odkrycie toksyny, spowalniającej metabolizm do tego stopnia, że pacjent leżałby bez ruchu, całkowicie niewrażliwy na ból, zrewolucjonizowałoby chirurgię: można by wreszcie zrezygnować z ryzykownego znieczulenia, które jest przyczyną setek zgonów każdego roku. Zaopatrzony w bilet lotniczy i wyblakłą fotografię przedstawiającą Clairviusa Narcisse`a, człowieka-zombie pogrzebanego w latach sześćdziesiątych i przywróconego do życia, Davis wyrusza na Haiti, by zdobyć toksynę i antidotum.

„Słowo voodoo wywodzi się z języka fon w Dahomeju (obecnie Benin). Tłumaczy się je jako bóg lub duch. Niestety, wskutek przesadnie sensacyjnych i wypaczonych przedstawień w kulturze masowej, zwłaszcza w hollywoodzkich filmach kojarzy się ono głównie z czarną magią. Antropolodzy starali się obnażyć ten stereotyp i go unikać, dlatego posługiwali się wieloma innymi słowami, na przykład wudu, voudoun lub vodoun. Poszedłem ich śladem, gdyż – jak próbowałem pokazać w swojej książce – bogata haitańska tradycja zasługuje na szacunek i w ogóle nie ma nic wspólnego z voodoo z naszej wyobraźni”.

W swojej książce Wade Davis przybliża nam tragiczną historię Haiti, rajskiej wyspy nieszczęśliwie „objętej opieką” przez hiszpańską władczynię:

„Hiszpanie przynieśli na Haiti europejską cywilizację i w ciągu zaledwie piętnastu lat liczba rdzennych mieszkańców wyspy spadła z pół miliona do sześćdziesięciu tysięcy. Kolonialna pazerność spowodowała też intensywną wycinkę lasów. Znikały gwajakowce lekarskie, mahoniowce, sosny i drzewa należące do rodzaju dalbergia, delikatne tropikalne gleby zmieniły się w piasek, rzeki poczerniały. Gdy patrzyłem z samolotu na jałowe zbocza, na suchy, zniszczony krajobraz, przybycie Europejczyków na wyspę czterysta lat temu skojarzyło mi się z nadejściem plagi szarańczy”.

Również Francja eksploatowała Haiti na potęgę: pod koniec XVIII wieku wartość produktów wytwarzanych na Saint-Domingue stanowiła dwie trzecie francuskiego handlu zagranicznego. Z wyspy wywożono bawełnę, indygo, kawę, kakao, tytoń, skóry i cukier. Co najmniej pięć milionów Francuzów utrzymywało się z pracy niewolników z Haiti, których życie wyglądało jak piekło na ziemi:

„Napęczniali bogactwem, jakiego nie widziano od początku kolonizacji, właściciele plantacji w Saint-Domingue uczynili okrucieństwo instytucją społeczną. Niewolnicy, których przyłapano na jedzeniu trzciny cukrowej, musieli pracować w blaszanych kagańcach. Uciekinierom przecinano ścięgna ud. Piętnowanie, biczowanie, gwałty i zabójstwa były na porządku dziennym; najbłahsze nawet przestępstwo karano, podwieszając człowieka na gwoździu wbitym w ucho. Tak naprawdę niewolnicy, podobnie jak trzcina, byli jedynie surowcem: w niektórych latach umierało osiemnaście tysięcy osób”.

Prześladowani przez europejskich panów, ukrywający się w lasach uciekinierzy z plantacji odwoływali się do swojego afrykańskiego dziedzictwa, jedynej nici łączącej ich z przeszłością: do vodoun właśnie. Vodoun to religia odpowiadająca za najważniejszy wymiar więzi społecznych, system wierzeń obejmujący relacje między człowiekiem, naturą a siłami nadprzyrodzonymi:

„O ile w innych krajach istnieją społeczeństwa buddyjskie albo chrześcijańskie, o tyle na Haiti mamy do czynienia ze społeczeństwem vodoun, co wyraża się w sztuce i muzyce, w socjalizacji opartej na ustnym przekazywaniu pieśni i folkloru, skomplikowanym systemie medycyny ludowej i systemie sprawiedliwości, którego podstawą są tradycyjne reguły zachowania. Houngan – psycholog, lekarz, wróżbita, muzyk i duchowy uzdrowiciel – jest de facto przywódcą tego społeczeństwa, musi więc zręcznie równoważyć siły wszechświata i kierować grą wiatrów”.

Wade Davis opisuje tajne stowarzyszenia afrykańskiego ludu Efik i najprawdopodobniej wzorowane na nich tajne stowarzyszenia na Haiti. Bierze udział w tajemniczych obrzędach „o ogromnej surowej sile”, podczas których opętani przez duchy wyznawcy zapamiętują się w szalonym tańcu, kompletnie niewrażliwi na ogień. W książce znajdziemy również opisy godne gotyckich powieści (rozkopywanie grobów nocna porą) i taki asortyment trucizn, że Flawia de Luce, bohaterka cyklu powieściowego Alana Bradleya, byłaby w siódmym niebie. Dowiemy się, na czym polega śmierć voodoo („wielokrotnie dokumentowana i potwierdzana przez naukowców, nie ma więc wątpliwości, że mówimy o realnym zjawisku”), poznamy dwa rodzaje zombie (zombi astral, zombi cadavare) i dwie metody zombifikacji oraz zgłębimy dwa aspekty duszy vodoun: ti bon ange i gros bon ange. Wade Davis odsłoni przed nami tajemniczy świat haitańskich duchów, skomplikowanych wierzeń, tajnych rytuałów, haseł i symboli. Niecodzienny temat sprawia, że jego reportaż z podróży na Haiti czyta się miejscami niczym sensacyjną powieść. Warto.