„Nastały dziwne czasy, zwykłe prawa już nie obowiązują. Bóg walczy z bogiem i nie wszyscy przeżyją”.

Finał trylogii Kroniki Gwiezdnej Klingi czyta się równie dobrze jak całą trylogię i poprzedzający ją cykl Kroniki Wardstone. Szkoda, że to już koniec, żal rozstawać się z wykreowanym przez autora światem.

Lekko nie jest, bowiem kolejne postacie, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić, tracą życie, więc pożegnanie z cyklem składa się z wielu bolesnych rozstań. Nie ma Johna Gregory`ego, najwspanialszego ze stracharzy, nie ma Billa Arkwrighta (o czym Delaney nieco sadystycznie nam przypomina), odeszły matka Toma, jej siostry lamie, a nawet niepokonana, jak się wydawało, Grimalkin, wiedźma-zabójczyni z klanu Malkinów. Zatęskniłam za pierwszymi tomami Kronik, kiedy największym zagrożeniem była jakaś wodna wiedźma czy zawzięta czarownica z Pendle, a każda awantura kończyła się w kuchni w Chipenden, gdzie niewidzialny bogin serwował idealnie wysmażony boczek. „Mroczna zemsta” to krwawy finał historii, rozgrywający się w bardzo mrocznych czasach.

„Mroczna armia zwierzęcych Kobalosów dotarła już niemal do brzegu Morza Północnego, skupiając swój złowrogi wzrok na naszym kraju. Groziło nam jednak jeszcze bliższe niebezpieczeństwo – ich najwyżsi magowie dzięki swej ogromnej mocy mogli przenosić się wprost do Hrabstwa, sprowadzać ze sobą wojowników i atakować w każdej chwili”.

W „Mrocznej zemście” śledzimy naprzemiennie poczynania Toma Warda i wiedźmy-zabójczyni Grimalkin, która po śmierci trafia do krainy Mroku. Byliśmy już tam z Alice, orientujemy się więc trochę w piekielnych zwyczajach. Przewodniczką samej Grimalkin zostaje jej dawna uczennica Thorne, skupiająca się głównie na przetrwaniu. Jednak nawet w piekle wiedźma-zabójczyni nie zamierza kulić się ze strachu. Ze śmiechem zabija kolejnych nieprzyjaciół i wciąż poszukuje sposobu, by móc powracać do świata żywych i wspierać swych sprzymierzeńców w walce z Kobalosami. Niewiele znajdziemy równie charakternych kobiet w młodzieżowej literaturze fantasy: Grimalkin zdecydowanie warta jest zapamiętania.

Nie inaczej jest z Alice, przy której Tom wypada czasem niepoważnie. Młody stracharz bywa naburmuszony jak dzieciak, gdyż wciąż nie ufa swojej przyjaciółce, jakby nie było, czarownicy (chociaż ziemnej). Łatwo zapomina, że Alice stopniowo przybliżała się do Mroku, gdy korzystała ze swych mocy, by uratować mu tyłek. Przemierzyła samo piekło, żeby zdobyć broń, potrzebną do pokonania Złego, ba! zgodziła się nawet złożyć swe życie w ofierze. Przez cały czas była lojalną przyjaciółką, dobro Toma było dla niej ważniejsze od własnego. A przy tym częściej niż on używała głowy, wykazując się większą znajomością życia: nie była w końcu uprzywilejowanym siódmym synem siódmego syna ani potomkiem pierwszej lamii. Nie mogła liczyć na to, że jeśli popełni błąd, krew rodziców uratuje jej życie (co Tomowi zdarza się nieustannie, także i w „Mrocznej zemście”). Dlatego, choć trudno nie polubić ucznia stracharza, to właśnie Alice podziwiam bardziej, chociażby za dojrzałość, której Tomowi czasem brakuje.

Choć John Gregory obecny jest jedynie we wspomnieniach Thomasa Warda, nad całą trylogią unosi się jego duch. To on był naszym pierwszym przewodnikiem po Hrabstwie i to dzięki niemu spożywanie zwykłego sera stało się rytuałem zrozumiałym tylko dla wtajemniczonych. W tym miejscu kończy się opowieść o najsłynniejszym stracharzu Hrabstwa i jego ostatnim uczniu – opowieść wyjątkowa, O TAK – jak powiedziałaby Alice. Po raz ostatni zawitajmy jeszcze do Chipenden, gdzie w ogrzewanej kominkiem kuchni czeka na nas przygotowana przez bogina uczta…