…czyli Jerzy Bralczyk i Michał Ogórek w rozmowie o tym, co nas śmieszyło i śmieszy.

„Tam, gdzie jest śmiech, tam musi być i wspólnota”.

Książka o śmiechu rozpoczyna się od rozmowy na temat… pandemii. Nie dziwi to wcale, wszak śmiech pozwala odreagować stres i oswoić lęki. Uczniowie Hogwartu wizualizowali sobie pająki na wrotkach, zaś Jerzy Bralczyk i Michał Ogórek zastanawiają się, jak na ograniczenia pandemii zareagowaliby Sarmaci, i biorą pod lupę konferencje ministrów zdrowia, przypominające „nabożeństwa ku czci zarazka”:

„B: Jeśli chodzi o najbliższe mi kwestie językowe, to największą radość sprawiło mi pojawienie się trzech nowych słów. Pierwsze to: współistniejący, współwystępujący. Drugie: bezobjawowy. Współwystępujące choroby też bywały bezobjawowe albo były objawy zupełnie czego innego. I trzecie: jednoimienny. Ja sam jestem jednoimienny, mam tylko jedno imię. Trochę przypomina mi to słowa powtarzane w modlitwach, na przykład współistotny albo jednorodzony”.

Śmiechem próbujemy oswoić nasz strach („Tu otwiera się możliwość komicznego horroru”), dlatego czasem naruszamy tabu, stosując będący na krawędzi złego smaku czarny humor (skecze Monty Pythona). W kulturze popularnej dobrze trzyma się makabra („Przy makabrycznym humorze cieszy nas to przerysowanie, które pokazuje nienormalność: no, tak nie może być. To przenosi całą śmierć w sferę absurdu”). Śmiech bywa też obroną przed patosem, ponieważ patos dobrze jest rozbroić („Każde zadęcie aż do tego prowokuje”). Mam ten problem z niektórymi wierszami Marii Konopnickiej: są tak patetyczne, że aż absurdalne i trudno żałować mi Jasia, który nie doczekał, choć z pewnością godzien jest on żalu („W mogiłce leży (…) I nigdy zapał do wiedzy, swobody / Nie drgnie mu w piersi okrzykiem”).

Polskość nierozerwalnie związana jest z patosem („Niedawno słyszałem natchnione dzieci śpiewające piosenkę: Mam serce biało-czerwone, mam oczy biało-czerwone. Nikomu to nie przeszkadzało. Wyobraź sobie dzieci, które mają biało-czerwone oczy… Jakaś rodzina wampirów”). Może dlatego nie możemy poszczycić się własnym, arcypolskim rodzajem humoru, choć mają go Czesi i Słowianie. Polskie poczucie humoru ukształtowali na wiele lat Skamandryci („U nas musiał być trochę inteligencki, lekko przyżydzony”), ale wyrafinowanie w żartach osiągnęliśmy, paradoksalnie, dzięki radzieckim okupantom w czasie komunizmu („Kabarety w PRL-u były zbudowane na tym, że opowiadało się dowcipy, których może nawet nie powinno się rozumieć”). Choć nie mamy charakterystycznego dla nas polskiego humoru (polish jokes to jednak nie to samo), pocieszmy się, że mogło być gorzej: dowcipy greckie są podobno „tak płaskie, że aż właściwie wklęsłe”.

Mimo że nad żywiołowością rozmowy próbuje jakoś zapanować wprowadzony podział na rozdziały (Od „I śmieszno, i straszno” przez między innymi „Pary i opary absurdu”, „Szczerzenie zębów” i „Nie wierzcie niewieście” aż do „Ten się śmieje najlepiej, kto się śmieje na końcu”), konwersacja rozwija się spontanicznie, czasem podążając w zaskakujących kierunkach. Czy dowcipy o księgowych mogą być zabawne? A o matematykach? Czy Pan Bóg jest dowcipny? („W wielobóstwie łatwiej było im się śmiać, bo tworzyło się już jakieś towarzystwo”). Dlaczego świnka jest śmieszna, a wieprz już niespecjalnie? Czy żydowskie żarty były tworzone przez Żydów? Do jakich absurdów językowych doprowadza poprawność polityczna? („Dwa bobki. To bis-kupka”). Poszukiwaniom odpowiedzi na te i inne pytania towarzyszy – a jakże! – arcypolskie narzekanie: na satyrę, że się angażuje, i na polskie diabły, że niestraszne…

„O: Zresztą w Polsce co to były za diabły. Niepoważne jakieś, pozbawione nie tylko diaboliczności, ale nawet powagi. Oglądałem ostatnio krajowy serial Znaki, który miał straszyć jakimiś miejscowymi demonami, bo akcja działa się na Dolnym Śląsku. Potworny demon, który wychodził z lasu, nazywał się Liczyrzepa. No proszę cię…”

Książkę wypełniają liczne cytaty: Tuwim, Słonimski, Gałczyński, Tadeusz Boy-Żeleński, fragmenty skeczy Monty Pythona, kabaretu They, sztuki Jana Drdy „Igraszki z diabłem”… Czyta się to bardzo przyjemnie (w moim przypadku również z sentymentem), a lektura pozwala oderwać się od codziennych trosk i spojrzeć z dystansem na problemy, gdyż śmiech, jak dowodzi Łukasz Jach w książce „Od ucha do ucha”, to doskonała zapora przed przykrością i rozpaczą. Polecam.