Bogato ilustrowana książka o podróży w czasie – dla początkujących czytelników.

„Nazywam się Sebastian Balbuena, tak samo jak mój tata, i mój dziadek, i mój pradziadek.

Pewnie prapradziadek też się nazywał Sebastian Balbuena, ale tego już nie jestem pewien.

Wszyscy i tak wołają na mnie Sebas.

Mam jedenaście lat i właśnie ściga mnie kilkunastu Siuksów na koniach, żeby mnie oskalpować.

A ja im uciekam.

Na czerwonym rowerze”.

Takie poszatkowane (nie zawsze równie fortunnie) wypowiedzenia mają, jak mniemam, ułatwić lekturę młodym czytelnikom, ale mnie, starego wyjadacza, aż dreszcz przeszedł – oby ta maniera nie rozgościła się w naszym wystarczająco już kaleczonym języku. Na szczęście sama historia jest naprawdę ciekawa, a niektóre pomysły (kowal wynalazca i jego aparat burzowy) przywodzą na myśl świetną komedię Roberta Zemeckisa „Powrót do przyszłości III”.

Oto więc mamy rodzinę Balbuenów, zamieszkałą w Moratalaz, jednej z dzielnic Madrytu. Tata jest policjantem i po śmierci żony sam wychowuje dzieci, dwóch synów i córkę. Starszy syn, Santiago, ma piętnaście lat, Sebastian to nasz narrator, Zuzia natomiast jest nieco przemądrzałą dziesięciolatką, której buzia się nie zamyka. Balbuenowie często spędzają czas ze swoimi sąsiadkami, panią Carmen i jej córką Klarą. Tym razem wszyscy wybierają się do centrum handlowego, by zakupić sześć nowiutkich rowerów kawasaki 3W2, przeznaczonych na wspólne wycieczki. Nie przypuszczają, że pierwsza z nich rozpocznie się tuż po opuszczeniu sklepu. Niespodziewanie na parkingu rozpętuje się gwałtowna burza i cała szóstka (wraz z rowerami) zostaje przeniesiona w miejscu i czasie: trafiają do Black Rock, jednego z najdzikszych miasteczek na Dzikim Zachodzie w roku pańskim 1870.

„To trochę tak, jakby przenieść się do gry komputerowej albo do filmu.

Chociaż jest w tym wszystkim jeden minus.

Jeśli się zagapisz, naprawdę możesz zarobić kulkę, przechodząc przez ulicę.

Albo ktoś może ci zdjąć skalp.

Albo może cię stratować stado rozpędzonych bizonów.

Codziennie przeżywam tu mnóstwo przygód”.

Życie na Dzikim Zachodzie to jednak nie tylko przygody. Dzieciaki trafiają w sam środek konfliktu z Siuksami, którym biali osadnicy odebrali ziemię, poznają również zbiegłego niewolnika, ściganego przez bezwzględnych łowców.

„Widzieliśmy, jak się oddala.

Z ramienia wciąż zwisał mu urwany łańcuch.

Powiem szczerze.

Nie byłem gotowy na spotkanie z takimi ludźmi i z takimi wydarzeniami, takimi jak tutaj, w miasteczku na Dzikim Zachodzie.

Młody, czarnoskóry niewolnik.

Wojna Indian z białymi.

Ludzie, którzy strzelają do siebie bez powodu”.

Atutem książki są ilustracje: duże, kolorowe, przykuwające wzrok. To lep, który ma szansę przyciągnąć młodych czytelników. Kreskówkowe, zabawnie przerysowane sylwetki mieszkańców Dzikiego Zachodu bardzo przypadły mi do gustu i odwróciły moją uwagę od przedziwnej składni (w końcu). „Przygody Balbuenów na Dzikim Zachodzie” poleciłabym dzieciakom przekonanym, że książki gryzą i dlatego są zamykane w bibliotekach. Proste (hm) zdania, mnóstwo akapitów, wyraźna czcionka, świetne ilustracje i naprawdę niezwykłe przygody mogą sprawić, że przeproszą się z czytaniem.