Boga nie ma, anioły rozpaczają, świat się zmienia, a Mordimer trzyma się życia jak rzep psiego ogona.

„Ja jestem mieczem Aniołów i posłusznym narzędziem Pana”.

Mordimer Madderdin, funkcjonariusz Świętego Officjum, człowiek „cichy i pokornego serca”, ale za to z bardzo wrażliwym powonieniem, ciężko znosi cieplejsze dni w Hezie. Wszechobecny brud i smród podkreśla wystarczająco często, by czytelnik nie zapomniał, w jakim świecie się znalazł: średniowieczny Hez-hezron to nie tylko wymuskane ogrody bogaczy, ale przede wszystkim piętrzące się w zaułkach odpadki, spływające ulicami nieczystości oraz brudni i przepoceni ludzie, nieznający dobrodziejstwa łaźni i pralni. Trudno uwierzyć, że w tym odrażającym, brutalnym i okrutnym otoczeniu rozkwitać może sztuka – a jednak. To właśnie tutaj mistrz Heinz Ritter z uporem maniaka pisze i wystawia sztuki teatralne o tragicznych miłościach, złych władcach i duchach pomordowanych. Brzmi znajomo? Jeśli nie, mam dla was inny trop:

„Dwie tłuste przekupki rozjazgotały się przy straganach i jedna próbowała zdzielić drugą po głowie cynową patelnią, przy czym poślizgnęła się na kupie przegniłych kapuścianych liści i runęła jak długa z wysoko zadartą spódnicą. Spod materii błysnęły grube łydki, poznaczone krwistoczerwonymi wykwitami rozdrapanych pryszczy.

– O właśnie – powiedziałem. – Wesołe przekupki z Hezu. Macie gotowy temat na sztukę”.

W alternatywnym świecie, wykreowanym przez Jacka Piekarę, Jezus nie umarł na krzyżu, lecz zstąpił z niego, by ukarać swych prześladowców („i daj nam siłę, byśmy nie przebaczali naszym winowajcom”). Niemal 1500 lat po tym wydarzeniu w Europie prężnie działa Święte Officjum, którego funkcjonariuszem jest nasz pokorny sługa Mordimmer Madderdin. Mordimer to inkwizytor daleki od fanatyzmu, sprawiedliwy i myślący, chociaż i jemu nieobce są uprzedzenia typowe dla tamtych czasów:

„- Wiecie, mistrzu Madderdin, że Jego Świątobliwość wysłał ekspedycję do Indii? – zagadnął mnie bibliotekarz, podnosząc wzrok znad woluminów.

– Panie, świeć nad duszami tych biednych żeglarzy – mruknąłem.

– Ha! – Bibliotekarz rozpromienił się w bezzębnym uśmiechu. – Wysłał ich drogą nie na wschód, lecz na zachód!

– Dopłyną nad krawędź Wielkiego Oceanu i spadną. – Wzruszyłem ramionami”.

W trzecim tomie opowiadań o przygodach inkwizytora Mordimer ratuje młodą i piękną aktoreczkę („Głupcy idą do nieba”) i rozwiązuje sprawę trupojada („Trupożerca, panowie, niech nu skonam. Grzebuje groby, wyciunga zwłoki, wyrzyna kawałki miensa, a czasem i całe nogi czy tam rynce pozabiera, taka jego mać…”). W opowiadaniu „Sierotki”, będącym interpretacją baśni o Jasiu i Małgosi, rozwiązuje zagadkę odmienionych dzieci. Poza tym walczy z demonami i z upadłymi aniołami („Maskarada”, „Miecz Aniołów”). Coraz częściej na jego drodze stają przedstawiciele tajemniczego Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium, a w tytułowym opowiadaniu pojawia się osobisty Anioł Stróż Mordimera – potężny, efektowny i nieludzki, a mimo to całkiem jak człowiek rozpaczający z powodu utraty kontaktu z Bogiem, który zniknął („Nigdzie Go nie ma – powiedział cicho. – Choć tak bardzo Go pragniemy”).

W „Mieczu Aniołów” gratką dla czytelnika będą liczne literackie nawiązania: do baśni, twórczości Szekspira i Tolkiena, a nawet swojej własnej (powieść „Necrosis”). Jacek Piekara wkłada w usta Mordimera (autoironiczną?) wypowiedź na temat pisarzy: „Boże mój, pomyślałem, dzięki ci, że w swej niezmierzonej łasce nie uczyniłeś mnie pisarzem, gdyż nie ma chyba ludzi bardziej łatwowiernych i łasych na pochwały niż oni”. Takie postmodernistyczne zabawy dodają smaczku lekturze. Pozostaje tylko westchnąć: „Boże mój, dzięki ci, że uczyniłeś mnie czytelnikiem…”.