Zamachy, porwania, morskie i lądowe pościgi, chytre plany i piętrowe intrygi, czyli, jednym słowem, polityka. Fuj. Na szczęście, to nie u nas…

„Panu się wydaje, Vimes, że prawo to takie jasne światło na niebie, które nie podlega sterowaniu. I tu się pan myli. Prawo jest tym, czym zechcemy, by było”.

Niewielki kawałek lądu wystarcza, by dwa podobno cywilizowane kraje doprowadzić do wojny. Gdy między Ankh-Morpork a Al-Khali z dna Morza Okrągłego wynurza się wyspa, odżywają stare uprzedzenia, a ludzie, omotani intrygami polityków, tracą rozsądek i dają się poprowadzić niczym barany na rzeź. Nawet sztywny jak kij kamerdyner Vimesa zapomina o dobrych manierach i po zaciągnięciu się do armii sieje popłoch w szeregach wroga, odgryzając ludziom nosy niczym wściekły pies – a wszystko to w imię abstrakcyjnych idei: bogów, honoru i ojczyzny.

„- Właśnie. Ruszajmy zatem, panie Quirm! Ojczyzna wzywa!

– Brawo! – ucieszył się Leonard. – Proszę powiedzieć, sierżancie, czy ma pan zamiłowania akwanautyczne?

Colon zasalutował.

– Nie, sir! Jestem szczęśliwie żonaty, sir!

– Chodziło mi o to, czy orał pan kiedyś morskie fale?

Colon rzucił mu chytre spojrzenie.

– Nie złapie mnie pan na taki numer, sir – rzekł. – Wszyscy wiedzą, że konie by potonęły”.

„Jest coś takiego w prowadzących do góry schodach. (…) Przyciągają osły”.

Gdy woda się burzy, brudy (żeby nie użyć dosadniejszego słowa) wypływają na wierzch: „Te naprawdę wielkie bąble znajdują się nagle na powierzchni i wszędzie dookoła brzydko pachnie”. Chociaż komendant Vimes, który widzi dalej niż większość, dwoi się i troi, by zapobiec bezsensownej rzezi, lord Rust przejmuje władzę w mieście i wprowadza stan wojenny. Nagle rozsądek mieszkańców bierze sobie urlop, a wszyscy klatchiańscy obywatele Ankh-Morpork stają się wrogami:

„Wielkie nieba, przecież Klatchianie żyją w Ankh-Morpork! Są Klatchianie, którzy urodzili się w Ankh-Morpork! Człowiek widzi chłopaka, który na całej twarzy ma wypisane wielbłądy, a kiedy otworzy usta, okazuje się, że ma ankhijski akcent, tak ciężki, że skały mógłby kruszyć. Pewnie, opowiada się dowcipy o dziwacznym jedzeniu i cudzoziemcach, ale na pewno…

Niezbyt śmieszne dowcipy, jeśli się chwilę zastanowić”.

W powieści „Bogowie, honor, Ankh-Morpork” ważną rolę odgrywają sierżant Colon i kapral Nobbs, co nie zaskakuje, gdyż poczciwy i niezbyt lotny Colon stanowi prawdziwą kopalnię stereotypów, którymi chętnie dzieli się z Nobbym. Fred jako sierżant niejako z definicji wie wszystko lepiej od kaprala, a ponadto posiadł rozległe wykształcenie: ukończył Szkołę „Mój Tato Zawsze Powtarzał”, College „To Przecież Rozsądne”, a obecnie jest studentem podyplomowym Uniwersytetu „Co Mi Powiedział Jeden Facet w Pubie”.

„- Słyszałem, że mają kupę dziwnych bogów – oświadczył Nobby.

– Tak. I obłąkanych kapłanów – zgodził się Colon. – Połowa z pianą na ustach. Wierzą w najróżniejsze bezsensowne rzeczy.

Przez chwilę w milczeniu obserwowali malarza. Colon obawiał się pytania, które w końcu musiało paść.

– No to czym właściwie różnią się od naszych? – spytał Nobby. – W końcu niektórzy kapłani u nas są…

– Mam nadzieję, że nie jesteś niepatriotyczny – przerwał mu surowo Colon.

– Nie, jasne, że nie. Tylko pytałem. Przecież rozumiem, czemu są o wiele gorsi od naszych, bo przecież są zagraniczni i w ogóle”.

Niestety, sposób myślenia Freda Colona jest typowy dla większości. Tylko nieliczni potrafią zrobić prawidłowy użytek z własnego mózgu – w tym 71-godzinny Ahmed:

„71-godzinny Ahmed nie był zabobonny. Był za to przedbobonny, co stawiało go w szeregach mniejszości wśród ludzi. Nie wierzył w prawdy, w które wierzyli wszyscy inni, a które mimo to nie były prawdziwe. Wierzył za to w prawdy, które są prawdziwe, chociaż w nie nikt inny nie wierzy. Wiele istnieje takich przedbobonów, od Szybciej się zagoi, jeśli nie będziesz w tym grzebał aż po Pewne rzeczy zwyczajnie się zdarzają”.

Zaprezentowany w książce konflikt między „szmacianymi łbami” a „kiełbaskożercami” umożliwia wypunktowanie problemów wciąż niepokojąco aktualnych: w naszych oświeconych, postępowych czasach pod powierzchnią pozornej życzliwości i płaszczykiem dobrych manier nadal drzemią uprzedzenia, stereotypy, niechęć do odmienności, brak tolerancji i ksenofobia. Wystarczy drobny pretekst, by ludzie skoczyli sobie do gardeł, a pretekst umiejętnie rozdmuchany przez cynicznych polityków za pomocą górnolotnych haseł staje się usprawiedliwieniem dla wszelkich, niegodnych człowieka, zachowań:

„Ludzie żyją obok siebie całe lata, codziennie w drodze do pracy przyjaźnie kiwają sobie głowami, a potem zdarza się jakiś drobiazg i ktoś musi wyciągać sobie z ucha widły”.