„No więc zamierzam zrobić kilka rzeczy. O tak. Rzeczy, które powinienem był zrobić wiele lat temu. Za przeproszeniem, pogonię im kota”.

Kiedy Reginald I. Perrin, pracownik Słonecznych Deserów i filar kółka teatralnego, obudził się pewnego czwartkowego poranka, dotarło do niego, że jest już martwy za życia – i to bynajmniej nie dlatego, że wszystkie jego osobiste przedmioty ozdobione były inicjałami R.I.P. Ten czterdziestoletni przeciętny Anglik, „człowiek tysiąca kompromisów”, który najlepsze lata poświęcił deserom, zrozumiał nagle, iż niczego tak naprawdę nie osiągnął, a jego egzystencja złożona z rutynowych czynności pozbawiona jest niespodzianek, olśnień i zachwytów. Od tego momentu zachowanie Reginalda staje się cokolwiek dziwne i nieprzewidywalne. Początkowo Perrin jest przekonany, że „idzie na niego letnia grypa”, dlatego udaje się do doktora Morriseya.

„- Czujesz się ostatnio ospały i leniwy? – spytał Doktorek Morrisey. – Nie możesz się skupić? Straciłeś radość życia? Masz częste bóle głowy? Zasypiasz przy teatrze telewizji? Rozwiązywanie krzyżówek nie idzie ci już tak jak kiedyś? Rano nieprzyjemny posmak w ustach? Ciągle myślisz o nagich sportsmenkach?

Reggie się ożywił. To były dokładnie jego symptomy. Ludzie mówili, że Doktorek Morrisey jest do niczego i że na wszystkie dolegliwości przepisuje dwie aspiryny. Bzdura! Ten człowieczek jest geniuszem.

– Tak. Dokładnie tak się czuję! – powiedział Reggie.

– Zabawne. Ja też. Ciekawe, co to takiego – odparł Doktorek Morrisey.

Dał Reggiemu dwie aspiryny”.

Kryzys wieku średniego, który nieoczekiwanie dopadł Reginalda, pozwala na wyrażenie uniwersalnych prawd na temat kondycji ludzkiej i absurdalności naszej krótkiej, nieistotnej egzystencji. Diagnoza Davida Nobbsa, choć przesycona brytyjskim humorem, nie jest przez to mniej gorzka. Autor posługuje się krótkimi, prostymi zdaniami, które trafiają w sedno:

„Starzenie się nie należy do przyjemności. Właściwie jest nawet dość podłe. Pewnego dnia umrę. Całkiem sam. Zapłacę z góry za swój pogrzeb i dostanę darmowy całun z obrazkami dzikich zwierząt oraz dwadzieścia sześć modeli słynnych zmarłych osób. Jeśli mam być całkiem szczery, nie do końca podoba mi się kierunek, w którym zmierza świat”.

Reggie nie chce być dłużej jedynie narzędziem kapitalistycznego systemu: ma ochotę zachowywać się inaczej, nieobliczalnie, używać niewłaściwych słów. Próbuje w ten sposób udowodnić, że nie jest tylko „wytworem freudowskich pomyłek, traumatycznych doświadczeń, złej edukacji i kapitalistycznej bezcelowości”, nie jest przewidywalnym, skończonym produktem, lecz człowiekiem skomplikowanym, indywidualnym – wolnym. Ta zmiana zachowania sprawia, że Reggie uwikłuje się w szereg absurdalnych sytuacji, które demaskują beznadziejną pustkę zachodniej cywilizacji, na czele z jej obsesją na punkcie nieskończonego postępu:

„Aha. Postęp. Wzrost. To kolejne słowo. Musi być wzrost. Sześć punktów procentowych rocznie, czy ile tam. Musimy mieć więcej ludzi przewożących więcej pralek większymi ciężarówkami po szerszych autostradach. Więcej naukowców analizujących skutki używania większej ilości pestycydów. Więcej chemikaliów, żeby zwalczać zanieczyszczenia spowodowane przez większą ilość chemikaliów. Więcej nudnych przemówień, by wypełnić więcej nudnych konferencji. Więcej luksusowych deserów, żeby coraz więcej ludzi mogło się cieszyć lepszym życiem niż to, którym żyje coraz większa liczba innych ludzi. Jeśli to jest nasz deser, to kim my właściciwe jesteśmy? Społeczeństwo funkcjonuje najlepiej, kiedy się przejadam, więc kupuję więcej środków na odchudzanie, więc choruję, więc kupuję więcej tabletek. Musimy jeść nadmiar trutek, żeby sprzedawać nadmiar odtrutek”.

Jak słusznie zauważa Reggie, dla idei niepowstrzymanego postępu poświęciliśmy więzi międzyludzkie, zerwaliśmy również nasz związek ze światem przyrody, stając się cywilizacją wyjałowioną, suchą, techniczną:

„Co zrobił postęp dla tej stukniętej staruchy z owłosionymi nogami? Nie umiecie mi odpowiedzieć, prawda? Co takiego zrobił dla mnie? Pewnego dnia umrę, a na moim grobie będzie napisane: Tu leży Reginald Iolanthe Perrin, nie znał nazw kwiatów i drzew, ale znał wysokość sprzedaży kruszonek z rabarbarem w Szlezwiku-Holsztynie. Popatrzcie na te drzewa za oknami. Wkrótce wszystkie zostaną wycięte, żeby mogły powstać tam parkingi podziemne. Ale spróbujcie tylko się sprzeciwić”.

Nasze krótkie, cudowne istnienia zostały przepuszczone przez kapitalistyczną maszynkę i teraz przypominają jednakowe, bezbarwne wytwory masowej produkcji:

„ – Ludzie też są sortowani – powiedział, – Segreguje się ich. Ci, którzy wyglądają jak należy, są wysyłani na szkolenia dla menadżerów. Formatuje się ich, pryska motywacją finansową, by nie zostały na nich żadne brzydkie, niemenadżerskie myśli. Ich przekonania polityczne są barwione na bezpieczny bladoniebieski kolor, a ich wrażliwość społeczna jest produktem głęboko zamrożonym”.

Gdzie tu miejsce na zadziwienie światem i drugim człowiekiem, na empatię i współczucie, gdzie miejsce na tajemnicę i zachwyt? I gdzie szukać ratunku, schronienia przed tą przerażającą, zachłanną cywilizacją, która próbuje nas wciągnąć w swoje tryby? Być może ostatnim bastionem człowieczeństwa jest jeszcze rodzina, chociaż i ona drży w posadach pod naporem nieustających, coraz bardziej brutalnych ataków:

„Możecie mówić o rodzinie, co chcecie – nawet potępiać ją jako anachronizm – ale kiedy potrzebuje się wsparcia, nie ma nic lepszego”.

„Upadek i wzlot Reginalda Perrina” Davida Nobbsa to lektura pełna kontrastów: jest zarazem lekka i głęboka, zabawna i przejmująca, absurdalna i wzruszająca. Jak każda dobra książka umożliwia odczytanie na wielu poziomach, a przedstawiona w niej komiczna w gruncie rzeczy historia podsuwa wiele tematów do głębszych przemyśleń na temat tego, kim jesteśmy i po co tak naprawdę żyjemy. Polecam.