„Tym razem jak trzaśnie, to na dobre i wszystko się rozleci”.

Warszawskie metro dwie dekady po wojnie atomowej.

„Tego letniego poranka, gdy spadły bomby, świat w pewien sposób rzeczywiście się skończył. Lecz bomby to był dopiero początek”.

W trakcie czytania „Kompleksu 7215” Bartka Biedrzyckiego często miałam uczucie déjà vu : autor sporo zapożyczył od Głuchowskiego i, niestety, dało się to odczuć. Ten brak oryginalności tylko książce zaszkodził: smakowała mi jak herbata przyrządzona na starych fusach. Jeśli chodzi o polskie powieści osadzone w świecie Metra 2033, Paweł Majka ze swą „Dzielnicą obiecaną” pozostawia Biedrzyckiego daleko w tyle.

Akcja „Kompleksu 7215” rozgrywa się dwadzieścia lat po wojnie nuklearnej i toczy się w polskim metrze oraz jego najbliższych okolicach. Podobnie jak w „Metrze 2033” główny bohater realizuje prywatną misję – w tym wypadku są to poszukiwania ojca, podpułkownika wojsk lądowych Rzeczypospolitej Polskiej, który w dniu rozpoczęcia wojny przebywał służbowo poza domem. Borka, obecnie dowódca stalkerów, ciąga swoją drużynę po całym metrze, szukając jakichkolwiek informacji o tym, co się stało z wojskiem. Gdy dowiaduje się o istnieniu Atomowej Kwatery Dowodzenia, organizuje wyprawę w głąb zamieszkanej przez zmutowane gatunki Puszczy Kampinowskiej.

Cała reszta brzmi już bardzo znajomo: teren metra podzielony jest na państwa-stacje, które toczą ze sobą bezustanną walkę (zwłaszcza ekspansjonistyczny Święty Krzyż, który przywrócił u siebie niewolnictwo) lub budują swą pozycję, korzystając z odpowiedniej lokalizacji bądź dostępu do wiedzy (bibliotekarzy, inżynierów, fachowców). Starsi ocaleni z nostalgią wspominają dawny świat: nawet tak potępiany dziś plastik po wojnie nuklearnej jest wysoko ceniony za swoją niezniszczalność. Młodsi czują gniew do przedstawicieli dawnego świata, zwłaszcza do wojskowych, którzy pozostawili ich samych sobie. Ziemia przestała być miejscem przyjaznym dla ludzi i widać to bardzo wyraźnie zwłaszcza w stolicy Polski, która została potraktowana bombami biologicznymi. Fauna i flora zmutowała tu wręcz widowiskowo – niektóre dziwolągi bardziej przypominają istoty z kosmosu niż rodzime gatunki:

„Ziemia zatrzęsła się i powietrze rozdarł ryk. Kilka metrów przed nimi grupa nagrobków dosłownie eksplodowała, ciężkie, kamienne płyty wystrzeliły w powietrze i opadły wokół zabójczym gradem. Gleba rozprysła się i na światło dzienne wysunął się monstrualnych rozmiarów pysk pokryty futrem. Ślepa głowa poruszyła się, rozdęte nozdrza zadrgały i wyciągnęły w kierunku oddziału. Mutant zaryczał ponownie, grzebiąc się na powierzchnię, wyciągając spod ziemi wrzecionowate, pokryte gęstą szczeciną ciało. Znad karku uniosły się grube, przypominające trąby macki i splunęły gąbczastym, fosforyzującym szlamem”.

Przyznam, że nawet nie umiem sobie tego wyobrazić.

Reasumując: Bartek Biedrzycki postanowił przyrządzić literacki bigos, wrzucając do swej powieści wszystkie charakterystyczne dla Metra 2033 elementy (i na wszelki wypadek dodając jeszcze zombiaki). Problem w tym, że ten bigos smakuje jak odgrzewany kotlet – zawsze można zjeść, ale nie o to nam przecież chodziło.