„Gdy rozum śpi, budzą się demony”.

Francisco Goya

„HEX” Thomasa Olde Heuvelta padł ofiarą własnej reklamy. „Jedna z najoryginalniejszych, najinteligentniejszych i najbardziej przerażających powieści, które zostaną opublikowane w XXI wieku” (?!), pisali jedni. „Wynosi horror na nowy poziom”, wtórowali im inni. Gwoździem do trumny były wypowiedzi George`a R.R. Martina („To jeden z najlepszych horrorów 2016 roku”) oraz Stephena Kinga („To jest totalnie, błyskotliwie oryginalna książka”). Po tych pochwalnych pieniach spodziewałam się arcydzieła na miarę „Upiornej opowieści” Strauba, tymczasem dostałam całkiem przyzwoitą, ale dość przeciętną powieść, z pewnością niedorównującą tym opiniom.

W niewielkim, malowniczo położonym amerykańskim miasteczku Black Spring od dziesięcioleci trwa nietypowa kwarantanna, nad którą dyskretnie czuwa założona specjalnie w tym celu Akademia Wojskowa w West Point, sprawująca nad okolicą wyłączną władzę. Wszystko to z powodu jednej wiedźmy, którą w 1664 roku oskarżono tu o czary. Od tamtego czasu Katherine van Wyler regularnie pojawia się w miasteczku – nie tylko w miejscach publicznych, ale też w domach mieszkańców, wszyscy zaś są przekonani, że każda próba położenia paluchów na czarownicy zakończy się tragedią. Dlatego ukrywają przed przyjezdnymi jej obecność, a obowiązujący w miasteczku Dekret o stanie wyjątkowym stanowczo zakazuje jakichkolwiek prób kontaktu z wiedźmą:

„Zaszycie jej oczu i ust, zakucie w łańcuchy uczyniło ją właściwie niegroźną – Bóg jeden wie, jak ci ludzie to zrobili – jednak jeśli wiadomości o tym, co się tutaj dzieje, wypłyną na zewnątrz, wszyscy nieuchronnie będą chcieli otworzyć jej usta i oczy. Ludzkość wielokrotnie już udowadniała, że ma tendencję do przekraczania granic, których pod żadnym pozorem przekraczać nie powinna. A my funkcjonujemy w głębokim przekonaniu, że jeśli jej oczy otworzą się, że jeśli Katherine zacznie miotać przekleństwami i zaklęciami, wszyscy umrzemy. Dlatego ukrywamy ją przed światem”.

Aby zachować istnienie wiedźmy w tajemnicy, utworzono w mieście centrum kontroli HEX, sprawujące realną władzę wykonawczą w Black Spring oraz inwigilujące obywateli. Ponad czterysta kamer obserwuje każdego dnia mieszkańców, niezależny serwer daje dostęp do własnego Internetu całemu miastu, bezpłatne telefony korzystają z aplikacji HEX. Upiorna „Babcia K” jest nieustannie śledzona i – w razie konieczności – ukrywana przed przyjezdnymi, których wszelkimi metodami zniechęca się do osiedlenia w Black Spring na stałe. Jest bowiem jeszcze jeden haczyk: ten, kto zamieszka w miasteczku, nigdy już nie będzie mógł go opuścić.

Jak można się spodziewać, życie w ciągłej kwarantannie, choćby i w najpiękniejszych okolicznościach przyrody, nie jest łatwe. Najmocniej ograniczenia odczuwają młodzi, którym zakaz wyjazdu utrudnia studiowanie, nawiązywanie relacji z rówieśnikami, poznawanie świata. To właśnie oni postanawiają złamać rygorystyczne zasady, co prowadzi do kolejnych przerażających śmierci i pogrąża miasto „w spirali średniowiecznych praktyk”.

Najmocniejszą stroną powieści są zawarte w niej refleksje na temat ludzkiej natury. Niepokojąca postać wiedźmy, towarzysząca mieszkańcom w ich jadalniach, sypialniach i salonach, nie pozwala zapomnieć o konieczności zachowywania ciągłej ostrożności, co z kolei wywołuje w ludziach zrozumiałe napięcie. Pozornie normalne życie w Black Spring przypomina piknik na beczce prochu. Niewiele potrzeba, by doprowadzić do wybuchu, który natychmiast cofa ludzi do czasów średniowiecza. Pod wpływem zagrożenia sympatyczni sąsiedzi zamieniają się w żądną krwi tłuszczę:

„Jedno zło wywoływało kolejne, większe zło, aż w końcu całe zło zbiegło się w Black Spring.

Miasto samo ściągnęło na siebie najgorsze”.

Książka holenderskiego pisarza przywodzi na myśl utwory Stephena Kinga: podobny styl, podobny sposób charakteryzowania postaci, podobne obserwacje małomiasteczkowej społeczności. Czegoś jednak mi tu zabrakło, bo choć pomysł był ciekawy, a pióro sprawne, całość jakoś mnie nie przekonała.