„W twojej piwnicy mieszka wampir, a zdumiewa cię gadający kot?”

Jeśli spodziewacie się fajerwerków, będziecie rozczarowani. To elegancko wydana, lekka i nawet dość przyjemna lektura, która jednak przelatuje przez mózg jak rakieta, nie zatrzymując się w nim na dłużej. Nie porwie i nie zachwyci, ale już do poczekalni nada się w sam raz.

„Gdyby nie światła na skrzyżowaniu Witch Light Road i szosy do Davy, można by przejechać przez miasteczko Midnight i wcale go nie zauważyć”.

Midnight to niewielkie teksańskie miasteczko, w którym diabeł mówi dobranoc. W tym niemal wymarłym miejscu uwiła sobie gniazdko mała, ale zwarta i lojalna grupka tajemniczych istot oraz osób obdarzonych paranormalnymi zdolnościami. Znajdzie się tu i wiekowy wampir, pożywiający się ludzką energią, i uzdolniona wiedźma (niezwykle urocza), i gadający kot, a nawet jeden prawdziwy psychopata.

Do tytułowego miasteczka przybywamy razem z Manfredem Bernardo – medium i wieszczem. Młodzieniec o nietypowym zajęciu szybko zostaje zaakceptowany przez tubylców, z których każdy ma w sobie coś z dziwaka. Przez długi czas akcja nie posuwa się do przodu. Poczynania autorki przypominają nieco zachowanie projektanta chełpiącego się nową kolekcję ciuchów. Na scenie pojawiają się kolejne postacie, wszystkie dziwne, tajemnicze i z przeszłością: oto Bobo – „złocisty” facet ze „złocistym” uśmiechem, oto Olivia Charity – rewelacyjna laska, to Joe Strong i jego pekińczyk Rasta, a to Fiji i jej kot Pan Przytulas… i tak dalej. Dopiero znalezienie zwłok Aubrey, byłej dziewczyny Bobo, która zniknęła bez słowa jakiś czas temu, wprowadza w te sielskie dobrosąsiedzkie stosunki trochę zamieszania. Łączący się z postacią Aubrey wątek Ludzi Wolności, poszukujących składu broni, odziedziczonego przez Bobo w spadku po zwyrodnialcu dziadku, jest natomiast kompletnie nieprzekonujący i naciągany jak ciasne rajtuzy.

W pierwszej części serii towarzyszymy głównie Manfredowi i Fiji Cavanaugh, zakompleksionej wiedźmie i zapalonej ogrodniczce, skrycie zakochanej w przystojnym Bobo. Medium i wiedźma razem wzięci nie robią jednak takiego wrażenia jak kot, Pan Przytulas, który wkracza do akcji, gdy jego pani zostaje porwana z własnego domu, pozostawiając zupę na kuchence.

„Będzie musiał iść do sąsiada. Kiedy wyszedł na werandę i spojrzał na deszcz, westchnąłby, gdyby tylko koty potrafiły to robić. Lecz skoro ten człowiek zostawił drzwi otwarte, naprawdę nie miał wymówki, by się ociągać. Pan Przytulas popatrzył na kocią wersję piekła, lecz w końcu zebrał się w sobie i pognał pod osłonę najbliższego krzewu, gdzie się schronił. Natychmiast przemókł od spływającej po liściach wody.

– Niech szlag trafi tego faceta – zaklął i przygotował się do sprintu pod drzwi kaplicy”.

„Miasteczko Midnight” Charlaine Harris nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia, ale może trafić do fanów paranormal mystery (tych w młodszym wieku). Ja z pewnością zapamiętam kota, który okazał się czarnym koniem w książce. Tego rzeczywiście się nie spodziewałam.