„ – Do aborrrrdażu! Borrrrdażu! – wrzeszczały papugi, w podnieceniu tłukąc skrzydłami. – Zwrrrrot lewo na rrryj!”

Malownicze scenerie, widowiskowe bitwy morskie i nawalanki w tawernach o klimatycznych nazwach („Pod Umrzyka Skrzynią”), krzykliwe papugi i gubernatorowie w białych perukach, wielobarwne postacie oraz pełnokrwiste dialogi to największe zalety „Karaibskiej krucjaty” Marcina Mortki.

W pierwszej części dylogii poznajemy kapitana Williama O`Connora, ambitnego i rwącego się do walki trzeciego oficera HMS „Mercury”, który w ekspresowym tempie traci młodzieńcze złudzenia, co kończy się wyrzuceniem kapitana za burtę, przejęciem hiszpańskiej fregaty „Santa Maria Magdalena” i dezercją z Royal Navy. Rozgoryczony O`Connor otwiera pokład dla wszystkich tych, których pokrzywdziły ludzka niegodziwość i wymiar sprawiedliwości, stając się w ten sposób dowódcą niezwykle malowniczej i międzynarodowej załogi. Francuz Jean Pierre Millard to genialny nawigator, dobroduszny Bambo jest uciekinierem z plantacji trzciny cukrowej, Wayne Sanders miał pecha zostać złapanym podczas łapania królików w lasach księcia Walii, a szalony, uzależniony od prochu Holender Augusto Zeeman chce sobie po prostu postrzelać.

„Jedynie Zeeman wciąż biegał wokół z baryłką prochu, rozpaczliwie poszukując jakiegoś obiektu do zniszczenia.

– Panie Zeeman, zechce pan zostawić tę baryłkę… – powtórzył zniecierpliwiony Edward.

Rozdarty między obowiązkiem spełnienia rozkazu i miłością do wyrywania nowych dziur w ziemi, Zeeman w końcu wybrał to pierwsze.”

Straszliwego kuka „Magdaleny”, Samuela Butchera, boi się nawet pan kapitan:

„- A kuka posłaliśmy na Meat Market! – przenikliwy głos Sullivana wyrwał mnie z zadumy.

Zagryzłem wargi. Ze wszystkich świrów i maniaków w załodze kuk Samuel Butcher był zdecydowanie najgorszy, choćby dlatego, że jako jedyny stanowił zagrożenie dla wszystkich na pokładzie. Ten mieszkający pod pokładem, nienawidzący słońca i wszelkich przejawów życia troglodyta regularnie próbował wytruć załogę swoimi obiadami.”

Felczer Tom Pollock przyciągnął uwagę wymiaru sprawiedliwości „małą wytwórnią spirytusu do celów leczniczych”.

„- Wielki Boże! – Love ujął prawie pustą już butelkę, powąchał zawartość i skrzywił się z niesmakiem. – A to co? Płyn do przemywania odcisków?

– Pollock mówi, że w jego ojczyźnie nie pije się nic innego. To dzięki temu wciąż są tacy beztroscy, choć ich krajem już dawno podzielili się Rosjanie, Austriacy i ktoś tam jeszcze.”

W bonusie do „Magdaleny” dołączony był cieśla Sanchez, siwiuteńki staruszek o nieokreślonym wieku („złośliwi twierdzili, że dotarł tu na statkach Kolumba”). Sanchez porozumiewa się z kapitanem za pomocą niewybrednych bluzgów i więcej niż kulawej angielszczyzny („Te korniki całkiem go spróchniały, portugalskie korniki!”). Funkcję midszypmena na „Magdalenie” pełni młodziutki i kompletnie nieprzydatny Sullivan, ale kim jest midszypmen, mnie nie pytajcie.

Z cała tą zakazaną zgrają (tłumem „pijaków, morderców, złodziei, sodomitów i Francuzów”) zabawnie kontrastuje Edward Love, dowódca piechoty morskiej „Magdaleny”, uosobienie szyku i elegancji, dżentelmen w każdym calu, czego, niestety, nie można powiedzieć o jego psie Winstonie.

Wspomnieć również należy o ptasiej menażerii „Magdaleny”, reprezentowanej przez dwie wystrzępione papugi, bluzgające po kastylijsku:

„Później okazało się, że wśród ich cnót leży również złośliwość, wrzaskliwość, zamiłowanie do oznaczania guanem świeżo wypucowanych powierzchni, a także nieśmiertelność – wychodziły bowiem cało nawet z najkrwawszych bitew i najzajadlejszych sztormów. Spasiona, czerwona Barachło o wystrzępionych piórach ogona uwielbiała ponadto wypijać marynarzom ich porcje rumu, a Pruchło, jednooki niebieski wypłosz o zmierzwionym czubie, wydawała się nieograniczonym rezerwuarem guana.”

W „Płonącym Union Jacku” kapitan William O`Connor i jego pstrokata załoga rozpętują (niechcący) wojnę między Francją a Anglią i – również przez przypadek – torpedują kilkakrotnie plany legendarnego Szalonego Hrabiego, Christophera de Lanvierre`a. Pierwsza część dylogii skupia się jednak nie tyle na fabule, ile na wprowadzeniu czytelnika w czasy kolonizacji karaibskich mórz. Marcin Mortka zawiązuje intrygę, a jego barwni bohaterowie szturmem zjednują sobie nasze serca. „Płonący Union Jack” to awanturnicza przygoda spod znaku „Piratów z Karaibów”. Mnie przypadła do gustu i z pewnością sięgnę po drugi tom, nie tyle pod wpływem ciekawości, jak potoczy się dalsza historia, ile dla samej przyjemności żeglowania po karaibskich wodach w towarzystwie O`Connora, Edwarda Love i tego szalonego piromana Zeemana.