Świadomość zdrowia zyskuje się poprzez chorobę. Nie zwracamy uwagi na palec, dopóki nas nie zaboli. Podobnie jest ze świadomością języka.

„Zamiast wdawać się w dyskusję, które święta są ważniejsze – Bożego Narodzenia czy Wielkiej Nocy – przyjrzyjmy się językowi Kościoła. Badania wykazują, że właśnie Niedziela Wielkanocna cieszy się największą popularnością wśród wiernych, wychodzących zapewne z założenia, że kiedy jak kiedy, ale w święta do kościoła iść wypada. Wiedzą to duszpasterze, którzy starają się, by tego dnia ich kazania były najatrakcyjniejsze; mają przecież szansę trafić do najszerszego grona odbiorców.”

Tak zabawnej książki nie czytałam od dawna. Michał Rusinek, opisując językowe lapsusy, serwuje nam anegdotę za anegdotą. W krótkich, zakończonych doskonałymi puentami felietonach prezentuje „pypcie” z życia wzięte, kulturalne, historyczne i nostalgiczne, współczesne, wirtualne i komórkowe, kulinarne, zapożyczone, językoznawcze oraz obywatelskie. Potwierdza tym samym powszechne przekonanie, że polszczyzna łatwa nie jest, a jednocześnie rozkochuje nas w ojczystym języku, którego bogactwo oszałamia czasem do tego stopnia, że pypciujemy z iście ułańską fantazją, zapominając o logice i gramatyce – bo Polak to dopiero potrafi! A co!

„Przede wszystkim będzie się nas ubogacać, czyli wzbogacać duchowo, zubożając przy okazji językowo, bo to słowo wyjątkowo sztuczne. Czyha też na nas dzieło, na przykład pojednania, dawanie świadectwa, tajemnica i jej przenikanie lub tylko dotykanie.”

Inwencja nazewnicza kwitnie w Polsce już od czasów, gdy – z braku dostępu do światowych marek – skazani byliśmy na straganowe podróbki: buty Adadis, bielizna Calvim Klain, dres Pumba czy telefon Samsing w oczywisty sposób nawiązywały do nazw markowych pierwowzorów. Prawdziwe rozpasanie przyszło jednak wraz z kapitalizmem, bo któż właścicielowi zabroni nazwać pracownię fryzjerską „Kliniką włosa” (Kielce) albo „Instytutem skóry” (Łódź)? Folgujemy sobie również w sklepie z farbami, jakby wymyślne nazwy miały nam zrekompensować przaśną peerelowską rzeczywistość. Paleta barw oszałamia dziś przede wszystkim wyszukanymi określeniami kolorów: Okruch Lodu, Chłodny Cień, Dryfujące Kry, Magnetyczna Wiśnia, Nocna Wyprawa (?!). W tym miejscu powinnam się przyznać, że osobiście uległam urokowi Miętowej Herbaty i Londyńskiej Mgły (bladozielony i anemiczny wrzos).

„Na szczęście język ma wbudowane mechanizmy obronne przed takimi modami językowymi. Głównym z nich jest ironia, która w ogóle pozwala je dostrzegać. Doskonałym papierkiem lakmusowym do wyszukiwania językowych sztuczności są dzieci.”

O współczesnych modnych restauracjach pisał już Wojciech Zimiński w „Biurze Wszelkiego Pocieszenia”. W niektórych łatwiej zbankrutować niż zaspokoić głód. Michał Rusinek zwraca uwagę na finezyjne nazwy serwowanych potraw: „śledź w oleju przykryty pierzynką z cebulki”, „domowy pasztet otulony serową kołderką w koleżeństwie sosu tatarskiego i maślaków”, „pierś z kurczaka rozpostarta na talerzu i polana sosem z pomidorków cherry, kaparów i anchois”, „bitka wołowa w sosie własnym, zasiadająca na postumencie z rumianych kopytek”. Palce lizać i obgryzać. Inna sprawa, że skoro ten pasztet koleguje się z maślakami, to jakoś nie uchodzi dziabać go widelczykiem: a co, jeśli się zdenerwuje? Do jego bandy należy też sos tatarski, a z Tatarami raczej nie chcielibyśmy mieć do czynienia… . Rację ma Michał Rusinek, kiedy pisze, że takie zantropomorfizowane opisy jedzenia uruchamiają obrazy jak z sennego koszmaru lub horroru klasy B: że nasze danie zaraz ożyje i nas pożre.

„Pypcie na języku” spodobają się każdemu czytelnikowi – bez względu na wiek, płeć, wykształcenie, zainteresowania, poglądy polityczne… (no dobrze, z tym ostatnim może trochę przesadziłam). Eleganckie, niezmiernie zabawne felietony pana Michała Rusinka powinno się ordynować pacjentom, cierpiącym na jesienny spleen, odczuwającym egzystencjalny ból istnienia, jak również  dręczonym przez przyziemną, coraz bardziej powszechną depresję. Osobom zdrowym lektura z pewnością nie zaszkodzi: w ramach profilaktyki zażywać można jeden felieton dziennie lub zastosować dawkę uderzeniową. Kurację powtarzać wielokrotnie.

„Kiedy zbierałem materiał do książki o dziecięcym słowotwórstwie, nadesłano mi wiele przykładów neologizmów, które wzięły się z niezrozumienia archaicznego, hermetycznego języka religijnego. Przytoczę tylko kilka: Pięknaś ino po kolana (zamiast i niepokalana), i doprowadź mnie do żywopłota wiecznego czy nie wódź nas na pokruszenie. A wiedzą Państwo, kto to są jakoimy? To tacy ludzie, którzy odpuszczają naszym winowajcom!”