„Książka ta należy do cyklu powieści, które spotykają się w literackim świecie Cmentarza Zapomnianych Książek i łączą poprzez osoby i wątki, stanowiące fabularne mosty pomiędzy poszczególnymi historiami.”

Kameralna, bardziej nowoczesna, napisana bez tego rozmachu i staroświeckiego uroku, którym oczarował mnie „Cień wiatru”, ale to nadal jest Zafon.

W trzeciej części cyklu o Cmentarzu Zapomnianych Książek wracamy do księgarni Sempere i Synowie, by śledzić dalsze losy Daniela oraz – przede wszystkim – przyjrzeć się bliżej zagmatwanej przeszłości Fermina Romero de Torres. Dawne demony wywołuje wizyta nieznajomego kuternogi, który pozostawia w księgarni egzemplarz „Hrabiego Monte Christo” z tajemniczą dedykacją dla Fermina. Akcja powieści przenosi nas wówczas do ponurej Barcelony tuż po ostatecznej klęsce Republiki, do czasów wszechobecnego terroru i równie wszechobecnej policji politycznej. Razem z Ferminem trafiamy w miejsce zapomniane przez Boga i prawo: do owianego złą sławą więzienia na zamku Montjuic, miejsca, z którego się nie wraca.

„Twierdza osadzona była na samym szczycie skalistej góry, zawieszona pomiędzy morzem na wschodzie, kobiercem cieni rozsnuwanym przez Barcelonę na północy i bezkresnym miastem zmarłych na południu – cmentarzem Montjuic, którego fetor wspinał się po skałach i przenikał poprzez kamienne szczeliny i kraty do pomieszczeń więziennych.”

Sugestywne, ponure opisy bardziej pasują do zdegenerowanego, mrocznego Gotham City z filmów Christophera Nolana niż do urokliwej Barcelony. Wprowadzają do powieści duszną, niepokojącą atmosferę, dobrze oddającą złowrogi klimat tamtych czasów, kiedy barcelończycy „przeżywający najdłuższą noc w swej historii, woleli nie unosić wzroku ku niebu”. W kamiennych murach twierdzy odarci z człowieczeństwa więźniowie zależni są całkowicie od wszechmocnego naczelnika, młodego i bezwzględnego karierowicza Mauricio Vallsa, który – pomimo ewidentnego braku talentu – uważa się za wschodzącą gwiazdę hiszpańskiej literatury, człowieka o niesłychanej wprost ogładzie, kulturze i wyrafinowanym guście. Aby podbudować tę wysoką samoocenę jakimiś konkretami, Valls próbuje wszelkimi sposobami zmusić jednego z więźniów do „dokonywania drobnych korekt” w jego kolekcji powieści i wierszy. Więźniem tym jest David Martin, który – jak pamiętamy – został już w ten sposób wykorzystany wielokrotnie. Prawdziwie utalentowany Martin przez całe życie miał problem z wydaniem książki pod własnym nazwiskiem, a obecnie wszystkie jego dzieła skonfiskowano, uznając je za materiał wywrotowy. Valls próbuje szantażem zmusić pisarza do współpracy, wykorzystując jego przywiązanie do Isabelli, matki Daniela. Tracący zmysły David Martin, nazywany przez współtowarzyszy „Więźniem Nieba”, opracowuje dla Fermina sposób ucieczki via mortis w stylu Aleksandra Dumasa, w zamian prosząc jedynie o opiekę nad Izabellą i jej małym synkiem. Słuchający spowiedzi Fermina Daniel dowiaduje się więc, że ich spotkanie przed laty nie było przypadkowe, a my jesteśmy zachwyceni koronkową robotą autora, który tak subtelnie splata ze sobą wątki, łączące poszczególne części cyklu.

Znając Zafona, nie bez powodu przypomina nam on również inną, drugoplanową tym razem postać: dawnego narzeczonego Bei, Pablo Cascosa, pracującego w wydawnictwie należącym do… Vallsa. Cascos po latach usiłuje odnowić znajomość z żoną Daniela, wysyłając jej miłosne listy, co burzy spokój młodego męża, a nam każe przypuszczać, że w ostatniej, wyczekiwanej przez wszystkich części tetralogii, ten zarysowany tu zaledwie wątek doczeka się swego rozwinięcia.

„Więzień Nieba” wyraźnie odróżnia się od pierwszych części cyklu: nie tylko objętością, ale przede wszystkim otwartą fabułą, która jakby celowo nie domyka wątków i pozostawia czytelnika bez odpowiedzi. To nie tyle odrębna powieść, co uwertura przed wielkim finałem. Wstrzymuję oddech.